Siła wiary
2014-10-03 16:19:26
Nauczyłam się od feministek, że wbrew stereotypowemu obrazowi gwałtu jako napaści zakapturzonego obcego w ciemnej uliczce, molestują i gwałcą najczęściej osoby znane ofierze: bliscy, członkowie rodziny, współpracownicy, znajomi, partnerzy.

Nauczyłam się od feministek, że kiedy ktoś mówi, że został seksualnie wykorzystany/a, to należy dać mu/jej kredyt zaufania, bo ta informacja w pierwszej kolejności stygmatyzuje ofiarę.

Nauczyłam się od feministek, że osobom, które doświadczyły seksualnego nadużycia trudno jest przełamać milczenie na temat krzywdy, jakiej doznały, bo blokuje ich lęk przed społecznym wykluczeniem, podsycany presją wywieraną przez rodzinę, znajomych, bliskich, by tego nie robić.

Nauczyłam się od feministek, że najczęstszą reakcją całych grup społecznych na zarzut o molestowanie i gwałt jest pozbawienie wiarygodności tego, kto oskarża, a nie oskarżonego: poprzez robienie z tego kogoś osoby niezrównoważonej (przysłowiowego „wariata”), przewrażliwionej, mściwej lub posiadającej ukryty interes w przedstawianiu siebie jako ofiary.

Nauczyłam się od feministek, że w kulturze, w której żyję, by ktoś dostąpił zaszczytu uznania za ofiarę przemocy seksualnej, musi najpierw przejść tekst nieskazitelności. W myśl tej zasady jedyna „prawdziwa” ofiara gwałtu to dziewica, która w sukience do kostek i zakrytą twarzą właśnie szła do kościoła, gdy znienacka została napadnięta przez złego wilka. I nie było to w ciemnym parku, bo grzeczne dziewczyny wiedzą, by do parku nie wchodzić, gdyż wtedy same się o gwałt upraszają. Każda inna okoliczność czyni ofiarę podejrzaną. A już najbardziej to, że ofiara jest osobą posiadającą życie seksualne oraz że znała kogoś, kogo teraz oskarża. (patrz: punkt pierwszy).

Nauczyłam się od feministek, że „prywatność” to kategoria ideologiczna, która często chowa najbardziej rażące krzywdy i przysłania nierówności wytwarzane systemowo.

Nauczyłam się od feministek, by czujnie przyglądać się estetycznym kategoriom złego smaku, niesmaku i żenady, bo nierzadko ich użycie powodowane jest intencją usunięcia czegoś w cień jako niewartego dyskusji.

Kiedy piszę „od feministek” mam na myśli feministyczne teorie i badania; teksty akademiczek, aktywistek i publicystek; moje wykładowczynie z Gender Studies; pisarki, którym bliska jest wrażliwość na nierówności.

A teraz od częściowo tych samych feministek słyszę, że mężczyzna, który powiedział, że został seksualnie nadużyty, powinien iść do psychiatry. Że skoro interesownie się zadawał z kobietą, którą teraz oskarża, to sam się prosił o gwałt(1). Że jest wyrachowanym oszczercą, który na swoim zarzucie chce zbić sławę i pieniądze. Że robi „Pudelka”. Że jego zachowanie jest "niesmaczne", "żenujące" i "ohydne", bo "publicznie pierze prywatne brudy".

Sama oskarżona ukarała oskarżającego publicznym outingiem jego i jego partnera, oraz zarzuciła im obu korupcję(1). Nawet jeśli, to co ma piernik do wiatraka? Czy to, że ktoś nie zapłacił podatku, okradł bank albo oszukał na maturze czyni ją/go osobą niepodatną na molestowanie i gwałt?

Męska dominacja oraz ugenderowienie świata społecznego sprawiają, że inny jest kontekst oskarżenia o molestowanie i/lub gwałt mężczyzny, a inny kobiety. Różnicuje kontekst także to, kto takie oskarżenie artykułuje. Nie trzeba jednak widzieć symetrii tam, gdzie jej nie ma ani rozstrzygać racji, by ustrzec się przed piętnowaniem, dezawuowaniem, obrażaniem i mową nienawiści wobec kogoś, kto powiedział, że doświadczył seksualnego nadużycia. Tymczasem „falliczny palant”, „wesz”, „”oszust”, „ten pan”, „seksistowski macho”, „interesowny gnojek” to tylko garstka spośród epitetów, jakimi moje siostry w feminizmie obrzuciły takiego kogoś. Dlaczego? Bo kobietą, której to zarzucił, jest ich koleżanka i zarazem osoba o wysokiej pozycji w środowisku feministycznym.

Traf chciał, że ten sam mężczyzna napisał wcześniej książkę, której kobieta oskarżona teraz przez niego o nadużycie seksualne, jest ledwie zawoalowaną bohaterką(3). Ta książka to laurka dla niej. Pean na jej cześć. Dowód autora fascynacji nią i uwielbienia dla niej. Nie ma w książce, o której mowa, cienia „ejdżyzmu”, który teraz autorowi zarzucają feministki(4). Jest za to wszystko to, o czym autor sam napisał w tekście, w którym pisał też o tym, że został seksualnie nadużyty: podziw i uwielbienie dla niej, skomplikowanie relacji z nią, relacji tej niejednoznaczność, jego własne w tę relację uwikłanie. To wszystko, o czym za każdym razem mówimy – „my, feministki” – gdy jakaś kobieta, która zgłasza nadużycie seksualne, jest atakowana, że przecież miała z oskarżanym relacje seksualne także z własnej woli. Sztandarowym przykładem jest gwałt małżeński.

Mówimy to, dopóki to nie dotyczy „nas”. Bo, tak jak wszyscy, których oskarżamy o społeczną znieczulicę na przemoc seksualną, uważamy, że nas ona nie dotyczy, nam się nie przydarza, my jesteśmy z lepszych kręgów, bardziej kulturalnych, obytych, światłych i zrównoważonych emocjonalnie.

Ignacy Karpowicz napisał, że feministki zastosowały zasadę solidarności płci(5). Ale to nie solidarność kobiet z kobietą sprawia, że doświadcza on teraz fali przemocy. To solidarność z silniejszym. Z tym, z kim solidarność się bardziej opłaci. Bo cóż mężczyzna – w dodatku publicznie wyałtowany wbrew swojej woli jako gej – ugra na ujawnieniu seksualnych nadużyć, którym podlegał? Cóż poza opinią "pedała" lub robiącego wokół siebie szum niesmacznego pudelkowicza? Cóż poza społecznym ostracyzmem w środowisku, które jest jego i na którym mu zależy, co w swoim oświadczeniu szczerze wyznał? Będzie tam odtąd funkcjonował jako ktoś, kto napluł we własne gniazdo. Sposób mówienia o nim - szyderczy, zjadliwy, kpiarski, prześmiewczy - będzie od dziś przestrogą dla innych, by nie porywali się z motyką na słońce. Sądząc po tym, co się dzieje w internecie, on ma w tym środowisku pozycję słabszą niż osoba, o której twierdzi, że go nadużyła. A w społecznościach opartych o zasady towarzyskości i historie koleżeństwa instancją rozstrzygającą jest kapitał społeczny. Karpowicz zresztą, o ironio, społeczność tę sam opisał.

Niektóre moje koleżanki powiesiły na swoich facebookowych profilach tabliczki z napisem „wierzę Kindze Dunin”. Wiara to adekwatna w tej sytuacji kategoria. Silniejszy obdarzany jest silniejszą wiarą. Dlatego właśnie od feministek nauczyłam się obserwować, kto jest społecznie silniejszy. Widać każda z nas robi z tej wiedzy różny użytek.


1. Pisała o tym Katarzyna Michalczak w tekście "No pierwsze, to jak można faceta zgwałcić?": http://katarzyna-michalczak.nowe-peryferie.pl/2014/10/01/no-pierwsze-to-jak-mozna-faceta-zgwalcic/
2. Za: https://www.facebook.com/ReplikaKPH
3. Ignacy Karpowicz, Ości, Wydawnictwo Literackie, Kraków: 2013
4. http://desperak.codziennikfeministyczny.pl/2014/10/02/karpowicz-dunin-trzy-zero-dla-niego/
5. http://natemat.pl/118769,pisarz-ignacy-karpowicz-odpowiada-kindze-dunin-emocjonalny-wpis-na-fb-pelen-zwyklych-klamstw-ale-pieniadze-przelane
Macierzyzm
2014-05-11 16:25:17
Od wielu miesięcy polski feminizm kręci się wokół macierzyństwa. I wygląda na to, że dopiero się wokół niego rozkręca. Backlash ma różne oblicza, odbija się także - jak w lustrze - w zainteresowaniach, trendach i fobiach ruchów społecznych, przeciwko którym zaistniał. Myślę, że zwrot polskiego feminizmu w kierunku macierzyństwa ma kilka przyczyn. Po pierwsze jest efektem pogłębiającej się frustracji uporczywym brakiem sukcesu na polu walki o prawa reprodukcyjne. Po drugie powodowany jest chęcią uzyskania prawomocności w polskiej sferze publicznej, ponieważ jej brak w doświadczeniu zarówno zbiorowym jak i indywidualnym polskich feministek z roku na rok robi się coraz bardziej dojmujący. Wreszcie macierzyństwo miało być sposobem na uzyskanie autorytetu w oczach tzw. "zwyczajnych kobiet". Co prawda "zwyczajne kobiety" to zbiór pusty, a fakt uznania ze strony tego fantazmatu ogłaszają media w momencie, gdy same postanowią coś uznać. Nie ulega jednak wątpliwości, że o błogosławieństwo tego fantazmatu biją się podmioty sfery publicznej. Do bitwy tej dawno dołączyłyśmy, a macierzyństwo okazało się w niej bronią decydującą. Jaka będzie tego cena - to się dopiero okaże.

Nie jest nazbyt krzepiącym, że zasady kultury dominującej decydują, jakie tematy podejmują kultury tej krytyczki. Skoro jednak macierzyństwo zdobyło palmę pierwszeństwa, zamiast odwracać głowę warto lepiej mu się przyjrzeć. Jeśli więc mamy rozmawiać o macierzyństwie, mówmy o możliwie najszerszej palecie jego aspektów.

Mówmy o tym, że matka to uprzywilejowana pozycja społeczna. Uprzywilejowana symbolicznie, nie realnie, wiem. Ale to uprzywilejowanie symboliczne istnieje i czas się z nim zmierzyć. Matka to w kulturze polskiej nadal jedyna prawomocna tożsamość dorosłej kobiety, matka to jedyna rola kobieca z pełnym dostępem do zbiorów ludzi „normalnych” oraz „obywateli”. Jedni próbują ten zbiór poszerzać, inni są z niego wyrzucani, jeszcze inni wypisują się z niego na własne życzenie. Nie zmienia to jednak faktu, że on istnieje, że posiada określone granice, że te granice są w określony sposób strzeżone, że pozostawanie w jego obrębie to przywilej. Nie przypadkiem mainstream, oprócz feminizmu udoskonalającego kapitalizm ("różnorodność się opłaca" itd.) łyknął ten, który zajął się macierzyństwem i którego głosicielki przedstawiają się jako matki. To działa jak "Polka" lub "Polak" w kraju, w którym trzeba być polskim patriotą. Legitymizuje.

Mówmy o ambiwalencji i toksyczności relacji matek i dzieci, a zwłaszcza – to przecież dobrze już opisany przez feminiski, choć aktualnie wyparty z feminizmu temat – matek i córek. Mówmy więc o przyuczaniu córek do podporządkowania, o zmuszaniu córek do spełniania matczynych niezrealizowanych ambicji i planów, o wyczuwalnej nienawiści matek wobec córek za korzyści z postępującej emancypacji, którymi matki nie mogły się cieszyć, o wysiłku, jaki matki wkładają w niezauważanie, że córce dzieje się krzywda z rąk innych członków rodziny (ojca, rodzeństwa, wujka itd.), o wyładowywanej na córkach frustracji narosłej z powodu poczucia straconego na rzecz rodziny życia, o terroryzujących córki postawach matek wiecznie cierpiących, matek pełnych poświęcenia, o pasywnej agresji matek wobec córek, która polega między innymi na wpędzaniu córek w poczucie winy. Mówmy o żalu córek wobec matek za brak sprawczości, za rolę ofiary, za milczenie o seksie, za krzywdzące oceny, za samotność. Mówmy o rozpaczliwych wysiłkach córek, by w dorosłym życiu nie być jak własne matki i o tym, jak trudne to jest zadanie.

Mówmy o tym, że macierzyństwo to – podobnie jak siostrzeństwo – relacja niebywale zmitologizowana, której współczesne polskie feministki nie tylko nie urealniają i nie dekonstruują, ale na jej wzór ustanowiły schemat relacji w obrębie ruchu feministycznego. W efekcie niejedna aktywistka ruchu postulującego zniesienie krzywdzących hierarchii walczy, by awansować z córki na matkę i próbuje dociec, jakie warunki trzeba ku temu spełnić, co jest z zasady niemożliwe, gdyż warunki – ustanawiane przez te, które niegdyś obwołały się matkami - zmieniają się w trakcie gry. Ta konstrukcja – matki symbolicznej, matki ideowej, matki z barykady – oparta została po pierwsze na ageismie, po drugie na charyzmie. Ironią losu jest, że hołdowanie obu tym zjawiskom leży u podstaw budowania platformy równości.

Mówmy o patologizowaniu kobiet, które nie chcą mieć dzieci, które nad dziećmi się nie roztkliwiają, które nie traktują każdego napotkanego dziecka jak swojego, lecz jak każdą inną napotkaną osobę: z szacunkiem, ale bez obowiązującego kobiety "ciumciurumciu" nad wózkiem.

Mówmy o tym, że na skutek wiary w "zegary biologiczne" i inne magiczne przedmioty stojące na półce Matki (!) Natury i kobiecość, i normalność kobiet, które dzieci nie mają, nieustannie stawiana jest pod znakiem zapytania. Mówmy o piętnowaniu kobiet, które dzieci mieć nie chcą, jako niedojrzałych - bo kategoria niedojrzałości jest pejoratywna.

Mówmy o problemach rodzicielskich, jakie napotykają osoby, które postrzegane są jako kobiety, ale nie identyfikują się z kobiecym genderem. Mówmy o problemach kobiet nieheteroseksualnych, które chcą mieć dzieci lub już je mają. Warto zastanowić się, czy lesbijka publicznie opowiadająca o odmieniającym ją doświadczeniu macierzyństwa zyskuje dzięki temu taką samą prawomocność jak kobieta heteroseksualna; czy staje się przez to równie wiarygodną ekspertką od kobiecości i macierzyństwa co heteryczka, skoro polskie prawo odmawia jej prawa do wejścia w rolę matki.

Mówmy nie tylko o tym, że macierzyństwo to nowe doświadczenie, którego nie mają kobiety bez dzieci, ale także o tym, że macierzyństwo pewnych doświadczeń kobiety pozbawia. Na przykład pozbawia je doświadczenia bycia dorosłą kobietą bez dziecka. To nie tylko brak. To także - chcąc nie chcąc - pewnego typu postawa, czasem tożsamość. To przede wszystkim mutujące i nasilające się z wiekiem doświadczenie niespełniania społecznych oczekiwań. Wiele można się z niego nauczyć, choć jest to wiedza raczej ponura. Monika Tutak-Goll ukuła znakomity termin na określenie uprzedzeń wobec matek: matczyzm. Istnieje także macierzyzm: traktowanie kobiet bez dzieci jako wybrakowanych egoistek, które nie znają życia. Dobrze by było, gdyby feminizm nie reprezentował żadnej z tych opcji.

Mówmy o globalnym i ekologicznym wymiarze biologicznej reprodukcji. Mówmy o tym, w jakim świetle stawia indywidualne potrzeby posiadania dziecka zatrważające przeludnienie na świecie oraz przeludnienia tego dystrybucja, podyktowana geopolitycznymi podziałami na rejony nędzy i bogactwa.

Mówmy o tym, dlaczego kobiety chcą mieć dzieci. Zadawajmy to pytanie głośno, sobie i innym. Nie oceniajmy odpowiedzi, ale domagajmy się jej. Nie esencjalizujmy przeżyć i uczuć, nie unaturalniajmy chęci posiadania dzieci. Chęci, uczucia, przeżycia biorą się z kultury. Wiemy już, że gwałt nie jest wynikiem męskiej potrzeby seksualnego spełnienia, którą to potrzebę dyktuje nie znosząca sprzeciwu biologia, lecz aktem dominacji, któremu wymiar wyjątkowej dewastacji i upokorzenia zapewniają między innymi społeczne i kulturowe konotacje cielesności i seksualności. Dlaczego nie jesteśmy w stanie poprzez podobnie społeczny i kulturowy pryzmat przyjrzeć się pragnieniu posiadania dziecka?

Mówmy o tym, że macierzyństwo może być sposobem na niekonfrontacyjne zdobycie pozytywnej samooceny poprzez wypełnienie oczekiwanego przeznaczenia. Mówmy o tym, że macierzyństwo bywa „kompromisem ze światem” lub dowodem normalności i kobiecości, jaki kobiety o aspiracjach innych niż macierzyńskie, dają światu, by świat się od nich odczepił.

Mówmy o strefie warunkowego bezpieczeństwa, jaką buduje macierzyństwo w najbardziej dosłownie pojętej sferze publicznej: na ulicy, w sklepie, w tramwaju. To prawda, że kobieta z dzieckiem nieraz traktowana jest w tej przestrzeni jak piąte koło u wozu. Zarazem dzięki symbolicznemu uświęceniu macierzyństwa agresja wobec kobiety z dzieckiem - zwłaszcza agresja fizyczna i seksualna - jest piętnowana częściej i ostrzej niż wobec kobiety bez dziecka.

Mówmy o tym, że wiele kobiet zostało matkami bez świadomości uporczywości, frustracji i zniewolenia rolą matki przed wejściem w nią. Mówmy o tym, że we współczesnej Polsce wiele kobiet zostaje matkami na skutek braku prawa do aborcji. Że te kobiety rodzą dzieci i wypełniają rolę matki, bo zostały do tego zmuszone przez państwowe aparaty represji, a nie z własnej woli.

Zgadzam się, że osoby opiekujące się dziećmi napotykają mnóstwo problemów. Wiem, że najczęściej tymi osobami są kobiety. Macierzyństwo to jednak dużo więcej. Zamiast wyłącznie sobie gratulować, jakie dzielne jesteśmy zostając matkami, konfrontujmy się z kulturową i społeczną wieloaspektowością macierzyństwa, w tym także z przywilejami, jakimi ono obdarza. Jednym z tych przywilejów jest reprezentowanie wszystkich matek. Innym - reprezentowanie kobiet w ogóle, bo zgodnie z genderowym wzorem kobieta to matka, aktualna lub potencjalna.
Podaj mi rękę
2014-02-06 17:39:23
Do kilkuosobowego grona kobiet (K) i mężczyzn (M) dołącza mężczyzna (H). Wszyscy się znają (np. paczka z klasy) albo nikt nikogo nie zna (np. rozpoczynający się właśnie kurs prawa jazdy, pierwsza przerwa na papierosa). A może rzecz dzieje się w barze. Lub na szkolnym korytarzu. Na imprezie. Albo pod sklepem. Może jeszcze gdzieś indziej. Takich sytuacji jest mnóstwo. Scenariuszy jest kilka.

Pierwszy: H podchodzi do każdego M, by podać rękę na przywitanie. Wszystkie K gest ten omija. Efekt omijania (wyciąga rękę, chowa rękę, wyciąga rękę itd.) nabiera cech oszałamiającej wyrazistości, gdy grupa stoi w kółku.

Drugi: H podchodzi do każdego M, by podać rękę na przywitanie. Każdą K cmoka w policzek. Komplikacja: w grupie może znajdować się jakaś K, której M nie zna lub zna dużo słabiej niż pozostałe K. Scenariusz 2a: ją też całuje mimo, że nie wie kto to; scenariusz 2b: nie wita się z nią wcale, co lokuje samopoczucie „obcej” K na poziomie minus dziesięć.

Trzeci: H podchodzi do każdego M, by podać rękę na przywitanie. Każdej K kiwa głową na przywitanie, chowając jednocześnie rękę wyciągniętą uprzednio do kolejnych M.

Czwarty: H wita się ze wszystkimi jednym „cześć”, bez podawania ręki komukolwiek.

Piąty: H podchodzi do każdej osoby z grupy (K i M), by podać rękę na przywitanie.

Zgodnie z nowelizacją ustawy o europejskim savoir-vivr’ze należy realizować opcję czwartą (wiadomość z radia Tok Fm). Tymczasem częstość występowania w przyrodzie powyższych scenariuszy jest wprost proporcjonalna do stopnia ich absurdalności: najczęściej widuje się pierwszy, zaraz po nim drugi. W polskiej kulturze podanie ręce kobiecie stanowi ujmę na męskim honorze, jest obciachem, a być może nawet symptomem „pedalstwa”. Wie o tym każda kobieta, która witając się z nieznajomym dotąd mężczyzną, wyciągnąwszy do niego rękę na powitanie, ujrzała w jego oczach popłoch, usłyszała na ten temat żart lub żart na temat siły uścisku jej dłoni, została – mimo sygnalizowania sprzeciwu – w rękę swoją pocałowana lub zamiast odwzajemnienia ręki dostała buzi w policzek.

Zgodnie z polskimi przepisami dotyczącymi kultury osobistej nie podać komuś ręki oznacza: demonstracyjnie kogoś lekceważyć. W tej samej kulturze nie uchodzi, by rękę podawać kobiecie.

*Zajmowanie się powyższą tematyką jest wyrazem burżuazyjnej zgnilizny, fundamentalizmu feministycznego i odrażającego czepialstwa.
Żyletka
2013-12-15 22:09:19
Żyletka wieńczyła laski niektórych przedwojennych studentów. Studentów o orientacji prawdziwie patriotycznej. Laski służyły im do bicia, żyletki do cięcia. Najczęściej Żydów i Żydówek. Służyły im także do wskazywania. Jeśli nie Żydów, to Żydom. Jeśli Żydom, to ławek, w których wolno usiąść. Bo jak usiądą w innych, to laski znowu posłużą do bicia, a żyletki do cięcia. Laska zakończona żyletką to kij bejsbolowy IIRP.

Żyletka jest jednym z symboli kibiców Legii Warszawa, bo „żyleta” to nazwa jednej z trybun stadionu przy Łazienkowskiej. Z tego powodu czapki i koszulki wielu mężczyzn chodzących obecnie ulicami Warszawy zdobi właśnie żyletka. Biała lub w barwach klubowych Legii.

Żyletką pewien członek KOR-u wycinał z pewnego numeru pewnego opozycyjnego czasopisma pewne zdanie. Był koniec lat 70., a on wycinał, bo koledzy z opozycji powiedzieli mu, że z tego zdania czytelnicy wyciągną wniosek, jakoby opozycję w Polsce zasilali przede wszystkim Żydzi. Powiedzieli mu to już po wydrukowaniu, więc siedział z żyletką nad całym nakładem. To zdanie uprzednio napisał sam. We wstępie do numeru, bo był tego czasopisma redaktorem naczelnym. Jednak ważniejszym okazał się fakt, że w polskiej świadomości zbiorowej - bez przeszkód łączącej władzę i opozycję - funkcjonował jako Żyd, więc pewnych zdań pisać nie powinien.

Żyletki ukryte w kaszkietach to znak rozpoznawczy rodziny Shelby, o której traktuje brytyjski serial „Peaky Blinders”. Jest rok 1919, tytułowa mafia współrządzi Birmingham. Prędko pnie się na szczyt hierarchii istotnych w mieście graczy. Żyletki w czapkach jej członków służą do oślepiania przeciwników, a następnie wycinania im uśmiechów. Dwa machnięcia nakryciem głowy i gotowe.

Po spotkaniu z żyletką człowiek rozpoznany jako wróg już wie, że ma nie widzieć tego co widzi i zapewniać o swojej bezwarunkowej zgodzie na wszystko czego nie widzi że jest mu czynione, przyklejonym do twarzy uśmiechem. W Polsce rolę tę wypełniają osoby o publicznej tożsamości żydowskiej, które publicznie zapewniają, że antysemityzm był w istocie niegrożny, jest problemem marginalnym oraz odchodzi w wieczny niebyt, a jego miejsce zastępuje życzliwa ciekawość, szacunek i zrozumienie. Dzięki serialowi "Peaky Blinders" wiemy, na czym polega sytuacja, w którym jedna ze stron trzyma żyletki przy twarzy drugiej. W Polsce taką sytuację nazywamy dialogiem.


Wystawa warsztatu szklarskiego przy ul.Miedzianej w Warszawie

Ida
2013-10-25 09:47:47
Kiedy anonimowa dziewczyna z anonimowej wioski na Lubelszczyźnie okazuje się Żydówką, jej żydowska ciotka okazuje się zaraz stalinowską prokurator. Bo po wojnie żydowskich prokuratorów było na pęczki. A prokuratorek to już w ogóle, jak grzybów po deszczu. Właściwie, po wojnie co prokurator to Żydówka.

Prokuratorka pije na umór, pali jednego za drugim, sypia z kim popadnie, w boga nie wierzy, auto prowadzi po pijaku, gdy ktoś jej podpadnie straszy że zniszczy. Skazywała ludzi na śmierć, ale nie umie powiedzieć za co. Teraz skazuje ludzi na pakę, za to że przed wojną byli w legionach. Na jej ustach uśmiech nie gości, w jej oczach tylko czerń. Szatan.

A dlaczego to wszystko? Z frustracji. Z osobistego nieszczęścia. Jak to u kobiet: jeśli sprawują funkcje publiczne, to na pewno dlatego że coś im w życiu osobistym nie wyszło.

Po pierwsze z zemsty. Jej rodzina zginęła z rąk polskich sąsiadów, więc ona się teraz na Polakach mści. Po drugie z poczucia winy. Z grzechu pierworodnego. Bo ona pierworodnego syna zostawiła i poszła „walczyć”. Z kim poszła, przeciw komu, o co – tego nie mówi. Mówi za to, że „cholera wie po co”. Bo przecież po co Żydówce było walczyć w czasie Zagłady? Niedorzeczność. Należało, jak prawdziwa kobieta, z synkiem zostać i z synkiem zginąć. I z całą rodziną. A ona płeć swoją zdradziła. Należało pozostać na polskim obrazku, na którym Żyd i kobieta nie walczy. Nie została i teraz za karę żyje.

A żyć nie powinna, przecież to Żydówka, a tu Polska. W dodatku Polska przez nią wykoślawiona, bo świat, który wywalczyła, zupełnie beznadziejny. Zbrodniczy, brudny, brzydki i pełen napuszonych frazesów. Żydowska ciotka zaburza porządek świata tym swoim życiem, krzywdy wyrządza tylko, innym i sobie. Nadmiarem jest. Chodzącym z nożem w zębach nieszczęściem. Lepiej by było gdyby jej nie było. No i za chwilę nie będzie, bo ona sama to zrozumie. W płaszczu z futrzanym kołnierzem (ach, te żydowskie futra!) wyfrunie, niczym czarownica, przez okno. Tylko że nie poleci do nieba, bo przecież w boga nie wierzy. Inaczej: nie wie, że Bóg jest.

Na szczęście wie o tym jej siostrzenica. Wychowana w zakonie, nieświadoma skąd pochodzi, krzątająca się pod dobrotliwym spojrzeniem gipsowego Jezusa, szatana do siebie nie dopuściła. Siostra przełożona wie. Ale nie powie. Nawet jej – niech się sama dowie.

A gdy już dziewczyna się dowie, na chwilę zakręci jej się w głowie. Rozpuści włosy, założy sukienkę, przymierzy but na obcasie, zatańczy, poflirtuje, pójdzie do łóżka z chłopakiem, wódki spróbuje, zapali papierosa. Jej żydowskość będzie jej chwilą zwątpienia. Szaleństwa. Przygody. Jej próby. Przez próbę tę przejdzie zwycięsko. Bo przecież mogłaby się - jak ciotka i w luskusowym mieszkaniu po ciotce - stoczyć. Ale dzięki wychowaniu w zakonie, Ida ma dostep do Tajemnicy. Mówi niewiele, jest wyrozumiała dla ludzkich słabości, w jej oczach się skrzy. Los człowieczy ogarnia z lotu ptaka. Czego stanowczo nie można powiedzieć o jej ciotce, gdyż ta, zamiast polecieć, rozbiła się o bruk.

Ciotka została w mściwym, straumatyzowanym żydostwie, siostrzenica przekroczyła je dzięki Chrystusowi. Ciotka utknęła w losie żydowskim, siostrzenica dzięki zakonowi wybiła się na los uniwersalny. Winy polskie (zamordowanie żydowskiej rodziny) równoważą winy żydowskie (stalinowska prokuratura, a właściwie - co się szczypać - cały stalinizm). Był antysemityzm, ale była i żydokomuna. A prawda jest po środku. Czyli tam, gdzie stoi gipsowy Jezus. Bogu niech będą dzięki za polską kinematografię współczesną. Oto „tematyka żydowska” w podobno najlepszym dziś kinie polskim.

Ida, reż.Paweł Pawlikowski, 2013
Akcja pociągowa* 2013
2013-09-24 14:05:23
Wracam pociągiem z Berlina do Warszawy. Akurat gdy pociąg mija granicę, idę korytarzami kolejnych wagonów. Pusto. Czysto. Cicho, tylko szum. Żadnego łomotu, łoskotu, huku i pisku kół.

W tej czystej, szaro-niebieskiej ciszy, w jednym z przedziałów dwóch mundurowych ze straży granicznej legitymuje dwóch mężczyzn. Legitymowanych odróżnia od reszty pasażerów (i od mundurowych) to, że nie są biali.

Mundurowi wsiedli do pociągu na ostatniej stacji po niemieckiej stronie. Od razu wiedzieli, gdzie iść. Znali numer wagonu i miejsc w przedziale. Dostali cynk do konduktora pociągu, gdzie siedzą tacy, co wyglądają na "nielegalnych".

Kilka minut później na polskiej stacji z pociągu wysiadają dwaj mundurowi i dwóch mężczyzn. Odtąd pociąg jest już kolorfrei.

Żadnego dodatkowego dźwięku, żadnego podniesionego głosu, krzyku, niecenzuralnych słów. Kulturalnie, po cichu, z klasą. Dyskretnie. Bez zakłócania spokoju porządnych obywatelek oraz obywateli UE. Przy ich aprobującym milczeniu i spuszczanym wzroku. Z pomocą ich wartego docenienia wysiłku, by niczego nie zauważyć.

Pociąg rusza. Zaczynam czytać powszechnie zachwalaną książkę Niewidzialni Mateusza Marczewskiego. O Aborygenach. O tym, jak ciężko im się żyje w Australii. O ich braku asymilacji do kultury kolonizatora. Zaraz na początku jest w książce scena tańca. Autor opisuje tańczące Aborygenki m.in. tak: „babska o ogromnych, ciężkich tyłkach”, „ich dupska kołysały się równomiernie”, „ramiona o ciemnej, nabitej jak bochny skórze”. Chwilę potem w książce pojawia się Aborygen „o twarzy wymęczonej małpy”.

Nie mogę dalej. Ani tej książki, ani tej ciszy, ani tego pociągu. Próbuję otworzyć okno, duszno mi. Ale okna są nieotwieralne. Dźwiękoszczelne. To ekskluzywny pociąg, więc nawet korytarze musi mieć wyciszone. W końcu jesteśmy w Unii Europejskiej.


* "Akcją pociągową" nazwano zwyczaj wyciągania z pociągów i zabijania Żydów i Żydówek wracających do Polski lub podróżujących po Polsce zaraz po wojnie. Czasem egzekucji dokonywały antykomunistyczne oddziały partyzanckie, które zatrzymywały pociągi w polu lub wsiadały na stacjach, a nastepnie przeszukiwały pociąg pod kątem "złego wyglądu". Czasem pasażerów uznanych za Żydów wskazywali inni pasażerowie lub konduktorzy.
Przemieszczenie
2013-06-20 18:08:39
Z inicjatywy Gender Studies IBL PAN 12 czerwca odbyła się w Pałacu Staszica dyskusja o książce Aleksandry Domańskiej Ulica cioci Oli - biografii żydowskiej komunistki Beli Frisz/Heleny Kozłowskiej. Ale przedtem odbyła się dyskusja na fejsbukowej stronie tego wydarzenia. Dwie osoby wystąpiły tam jako reprezentanci Żydów i rodzin żydowskich, by obficie i niewybrednie skrytykować zaproszenie na spotkanie. Za to, że było w nim napisane: "Krewni należący do partii komunistycznej przed wojną i/lub po jej zakończeniu to współcześnie jeszcze większe tabu niż krewni służący w czasie wojny w oddziałach Wehrmachtu. Pamięć o nich jest w rodzinnych biografiach zatarta, ich istnienie przemilczane, a jeśli się o nich wspomina, to ze wstydem, strachem, niechętnie". Krytykujący pisali, że to "piramidalna bzdura" oraz "idiotyzm" z tym tabu, żadne rodzinne tabu komunistów nie obejmuje, gdyż w rodzinach obu fejsbukowych dyskutantów komunistyczna przeszłość krewnych nie stanowiła problemu. A jeśli w ich rodzinach nie stanowiła, to nigdzie nie stanowiła, bo obaj panowie posługiwali się formułą "my" (nie "my dwaj", lecz "my Żydzi, w dodatku z komunistycznych rodzin").

Zastanawia mnie, kto do tego "my" należy - bo z pewnością już nie ci, których rodzice, dziadkowie, siostry czy ciocie ukrywali fakt swojego komunistycznego zaangażowania. Na przykład z lęku przed napiętnowaniem całej rodziny jako "żydokomuny". Nie należy do niego sama Aleksandra Domańska, które w swojej książce opisuje, że o żydowskości babcia powiedziała wnuczce niejako "na osobności", gdy ta ostatnia miała 14 lat. Nie należą do niego także bohaterki i bohaterowie z filmu Żydokomuna, który zrobiłam, o czym poinformował jeden z fejsbukowych dyskutantów: "już podczas debaty na temat filmu Anny Zawadzkiej Żydokomuna odniosłem wrażenie, że nasz (tj. 'rodzinny') głos jest uczestnikom tejże debaty i twórcom filmu zupełnie niepotrzebny, wręcz stanowi jakąś zawalidrogę, a obecność w tejże dyskusji - jest wręcz niepożądana". Drugi dyskutant wtórował: "przecież wy i tak wiecie lepiej od nas jak to było w naszych rodzinach".

Zatem do owego "naszego (t.j. rodzinnego)" głosu głosy Żydówek i Żydów (lub osób żydowskością pietnowanych wbrew własnej identyfikacji) o innym doświadczeniu rodzinnym nie mają wstępu. "Oni" nie reprezentują żydowskiego doświadczenia, ale "my" już tak. "My" może służyć jako narzędzie wykluczania równie dobrze co "oni".

Bo kto ma prawo reprezentować? Kto czuje się w mocy, by posługiwać się kategorią "my" i tym samym zakreslać pole wspólnoty, decydować, jakie biografie i jakie identyfikacje są w tej wspólnocie mile widziane, a jakie oznaczają obcość? Czy jeśli od dziś ja zacznę posługiwać się kategorią "my Żydzi" i stworzę ją na wzór i podobieństwo mojego doświadczenia - biograficznego, genderowego, klasowego - oraz na wzór mojej autooidentyfikacji, to definicja żydowskości ulegnie zmianie? A jeśli nie ulegnie to jakich warunków nie spełniłam, by jednak ulec mogła?

Wszystko to głęboko mnie fascynuje, ale nie o tym miało być. Podobnie jak nie o tym okazało się IBL-owskie spotkanie. Na fejsbuku, owszem, panowie rozpisali się w kilkudziesięciu komenatarzach o tym, że w Polsce żydowscy komuniści to nie żaden problem, a organizatorki robią z igły widły. Ale real uparcie swoje. Bo w realu na dyskusję przyszło około 30 mężczyzn i kilka kobiet ze skrajnie prawicowych bojówek, by uczestniczki dyskusji zastraszyć. Ukarać za to, że śmią dyskutować o komunistce porzucając ton potępienia dla "największej zbrodni, jaka kiedykolwiek miała miejsce na ziemi" (cytuję z pamięci wypowiedzi bojówkarzy, którzy zabrali głos w dyskusji) na rzecz naukowej analizy. W realu dyskutowałyśmy pod bacznym okiem stojących pod ścianą młodzieńców w bojówkach, glanach, w koszulkach z krzyżami celtyckimi i logo zespołu "Pogoń Lwów" oraz pod bacznym okiem ich demonstracyjnie trzymanych kamer. W realu wychodziłyśmy z dyskusji grupą w obawie, że zostaniemy pobite po opuszczeniu budynku. Ale panowie z fejsbuka tego nie wiedzą, bo panowie z fejsbuka nie przyszli. Nie mieli więc okazji obudzić się w polskiej rzeczywistości.

Kilka dni później, bo 15 czerwca ruszyła spod Sejmu Parada Równości. Kilka osób przygotowało na nią transparent "Kapitalizm? Róż głową". Nie namaszerowali się z nim jednak długo, bo już na Placu Trzech Krzyży organizatorzy Parady kazali im transparent zwinąć. Teraz, natychmiast, już i od razu. A że zrobili to dokładnie na wysokości kontrdemonstracji ONR, zmusili tym samym osoby od nieprawomyślnego baneru do wyjścia z Parady w najbardziej niebezpiecznym dla "pedałów i lezb" miejscu. Tak, by dołączyli do chłopców trzymających transparenty "Zakaz pedałowania", "Chcemy męszczyzn, a nie cioty" oraz "Raz sierpem, raz młotem różową hołotę". Dla organizatorek/ów Parady róż na transparencie jej uczestniczek/ków okazał się zanadto czerwony. Być może organizatorzy/ki Parady nie wiedzą, że dla "lewaków" ONR zamienia w swoim haśle róż na czerwień. Nie wiedzą, bo nie bywają.

Powód? Wewnętrzne zasady organizatorek/ów, że banery powyżej 2 metrów trzeba zgłaszać przed przemarszem. Powód takiej wewnętrznej zasady? Wystosowałam oficjalnego maila z pytaniem o niego, ale formularz do korespondencji z organizator(k)ami PR nie działa ("Niestety nie udało się wysłać maila. Skontaktuj się z nami inną drogą"), a żaden adres mailowy na stronie PR nie figuruje.

Relacje między antysemityzmem i antykomunizmem? A skąd! Kłopotem jest szukanie (i znajdowanie) wyssanych z palca ocenzurowań, tabu i przemilczeń. Relacje między homofobią a kapitalizmem? A skąd! Kłopotem jest krytyka kapitalizmu wewnątrz ruchu LGBTQ.

Alienacja? A skąd! Po prostu rzeczywistość sobie, a "my" sobie.
Lustro dla narcyza
2013-06-02 12:59:27
Komentując warszawski Marsz Szmat Agata Bielik-Robson posłużyła się kategorią „autonienawiści”, by zaproponować grupom mniejszościowym formułę: „udowodnij, że nie jesteś taki, jak cię widzą prześladowcy” jako sposób na emancypację. „Rób wszystko tak, by nigdy nie dać Hitlerowi pośmiertnej satysfakcji!. Co należy czytać właśnie jako: nigdy nie stań się tym, czym Hitler sądził, że jesteś – istotą słabą, upośledzoną, podrzędną i unlebenswertig, niegodną tego, by żyć” – pisze Bielik-Robson. Zarzuca ona uczestniczkom Marszu Szmat, że zrobiły odwrotnie, ponieważ w istocie wierzą w negatywny obraz własny wykreowany przez kulturę dominującą(1).

Z kolei podczas dyskusji o plakacie tegorocznej Manify z logo Polski Walczącej, krytykująca użycie tego znaku Elżbieta Janicka została nazwana osobą, kto „nienawidzi samej siebie”(2).

Autorem studium o autonienawiści jest psychiatra i badacz dyskursu, Sander Gilman. Gilman nie ułatwia sobie życia i jeden obszerny, wyposażony w ogromną ilość przykładów rozdział książki Jewish Self-Hatred. Anti-semitism and The Hidden Language of The Jews zatytułowany „Wynalezienie koncepcji autonienawiści” poświęca kategorii, którą sam stosuje. Dekonstruuje „Self-Hatred” tak jak inne elementy dyskursu o Żydach: pokazuje jej historię, jak zmieniała się ona w zależności od kontekstu oraz jakie były stawki jej użycia.

W książce Różnica i patologia. Stereotypy rasy, płci i szaleństwa ten sam autor przedstawił swoją koncepcję stereotypu oraz skrzynkę z narzędziami do ich badania. Stereotyp to dla niego bogate źródło wiedzy o grupie stereotypizującej oraz o kulturowych przemianach i historycznych procesach, które w niej zachodzą. Nigdy natomiast – o grupie stereotypizowanej. W książce tej śledził proces stereotypizacji „pierwotnej”, czyli to, za pomocą jakich kategorii większość definiuje mniejszość. Ale już tam sporo miejsca poświęcił recepcji stereotypu przez grupy i jednostki stygmatyzowane. Pisał wtedy o koncepcji żartu Zygmunta Freuda oraz o książce Rodzina Karkowskich Joszuy Singera.

Jewish Self-Hatred to książka poświęcona już w całości stereotypizacji „wtórnej”: temu, jak napiętnowani radzą sobie z piętnem lokując go – za pomocą napiętnowania kogoś z własnej grupy – poza sobą. Mechanizm ten opisuje Gilman na przykładzie recepcji antysemityzmu przez Żydów. W szczególności zaś zajmuje go ten aspekt antysemickiej ideologii, który dotyczy specyfiki żydowskiego języka i żydowskiej mowy.

Książka Gilmana to zatem książka o strategiach przetrwania w warunkach przemocy symbolicznej. Przemoc symboliczna to taka przemoc, którą robię sama sobie, ponieważ przyjmuję kategorie oceny i postrzegania mnie (ze względu na jakąś moją cechę społecznie zdefiniowaną jako znacząca) narzucone przez grupę dominującą, w której interesie leży przedstawienie mnie w sposób dezawuujący. Grupa ta dysponuje narzędziami narzucenia swojej wizji mojej osoby/mojej grupy jako wizji prawomocnej. Także w moich własnych oczach.

Żadne z tych strategii nie są skuteczne, co gwarantuje już sama struktura dominacji: w strukturze tej zawarte jest współistnienie (1)konieczności dostosowania się i (2)niemożności dostosowania się. I Sander Gilman, i Pierre Bourdieu mechanizm ten nazywają podwójnym wiązaniem (double bind). Z jednej strony grupa dominująca obiecuje: jeśli tylko staniesz się taki jak my, zostaniesz obdarowany tymi samymi przywilejami, pozbądź się więc swojej odmienności, udowodnij, że nie jesteś taki, za jakiego cię mamy, dostosuj się do nas, a zostaniesz nagrodzony. Z drugiej strony ta sama grupa twierdzi: twoja inność jest esencjalna, więc pozostanie ona zawsze czymś, co czyni cię odmiennym, a my zawsze wynajdziemy różnicę i narzędzia jej poszukiwania.

Double bind funkcjonuje zarazem na poziomie grupy dominującej, jak i grupy podporządkowanej. Na poziomie grupy dominującej polega ono na tym, że z jednej strony grupa ta potrzebuje asymilatorów, ponieważ oni potwierdzają jej wartość („skoro inni chcą być tacy jak my, to znaczy że jesteśmy wartościowi”), z drugiej jednak potrzebuje Innego, by obarczać go winą i projektować na niego wszystko to, co z przyczyn historyczno-ideologicznych musi znaleźć się poza nią; wszystkie te cechy, które musi ona wykluczyć z własnego obrazu. Przykładem takiej ekskluzji jest stereotyp "żydokomuny": dzięki niemu komunizm okazuje się być tworem obcym i narzuconym, a polska wspólnota wolna od grzechu komunizowania, czego wymaga dominująca dziś ideologia antykomunistyczna.

Oba te mechanizmy oddziaływują na te same grupy i te same jednostki. Spotykają się w indywidualnych losach osób z grup podporządkowanych. Tu double bind wygląda tak: skoro uczestnictwo w grupie dominującej jest moim pragnieniem, to – by nie popaść w sprzeczność – muszę tę grupę uznawać za wartościową. Jeśli tak, to nie mogę przeczyć jej ideologii. Przeciwnie: powinnam ją wyznawać. A jeśli ją wyznaję, to wyznaję także wiarę w to, co grupa ta sądzi o mnie jako o innym (Żydzie, Czarnym, kobiecie, lesbijce itd). Skoro uznaję, że faktycznie noszę skazę, to muszę z nią coś zrobić, jakoś się z niej wytłumaczyć lub oczyścić. Najczęściej robię to ekskludując tę skazę na innych napiętnowanych, za pomocą tej samej kategorii.

Opisany przez Gilmana mechanizm podwójnego wiązania wytwarza określone typy dyskursu. Na przykład dyskurs, który za Frantzem Fanonem nazywam dyskursem zdzierania masek: jesteś zbyt podobny do nas – maskujesz się, podszywasz, udajesz kogoś innego niż jesteś, musimy więc znaleźć sposób, by ujawnić twoją prawdziwą naturę. Albo dyskurs esencji: jesteś zbyt niepodobny do nas i na dodatek nie chcesz się dostosować, więc nie dziw się, że cię nie wpuszczamy do naszej wspólnoty. Oba współtworzą zresztą dyskurs kolonialny (choć go nie wyczerpują).

Dla grupy zdominowanej double bind oznacza uczestnictwo w dyskursie na prawach dowodu. „Tak, to faktycznie prawda, co o nas mówią” – twierdząc to udowadniam dystans do samej siebie, a dystans ten jest cechą dystynktywną. Udowadniam także, że podzielam z grupą dominującą jej uniwersum, w tym jej stereotypy i jej instrumentarium piętnujące. "Ale ja taka nie jestem" - dodaję po chwili. Tym razem eksponuję moje pragnienie, by być podobną piętnującym, a nie piętnowanym. Manifestuję swoją aspirację potęgując samozachwyt pietnujących.

Przykładów włączania się mniejszości w dyskurs dominujący na prawach dowodu dostarcza polska sfera publiczna. W szczególności zaś to, jak funkcjonują w niej osoby o publicznej tożsamości żydowskiej i osoby publicznie wypowiadające się jako Żydzi. Podstawianiem polskiej wspólnocie dominującej lustra i szeptaniem zza niego: "tak, jesteś najpiękniejszy na świecie" jest m.in. przepraszanie Polaków za żydowskich komunistów, wcielanie się w rolę Żyda z ludowej legendy czyli auto-folkloryzacja (gdzie folklor oznacza odmianę kolonizacji), bagatelizowanie polskiego antysemityzmu i polskiego faszyzmu, podkreślanie swojego przywiązania i miłości do Polski, przedstawianie polskiego i żydowskiego nacjonalizmu z lat 30. jako zjawisk symetrycznych itd.

Wszystkie te publiczne gesty przynależą do repertuaru „dobrego Żyda”, którego idealnie zobrazował wspominany już tutaj Stephen z filmu Django. Co grozi za nie wejście w tę rolę - pokazał z kolei (również wspomniany już tutaj) film Klub dyskusyjny. W jednej scenie widzimy najpierw dwóch czarnych mężczyzn rozmawiających z białym szeryfem. Wypełniają oni idealnie stereotyp posłusznego „Murzyna”: przytakują każdemu słowu swojego rozmówcy, śmieją się z jego żartów, zgadzają się na wszystkie jego propozycje. Na koniec kamera przesuwa obraz w kąt pokoju, gdzie leży zmasakrowane na komisariacie ciało czarnego mężczyzny. To ten, który zamiast potakiwać, powiedział prawdę.

Uprawomocnienie to kluczowa stawka double bind. Treści dyskryminujące, opresyjne, podtrzymujące relacje dominacji zostają uprawomocnione za sprawą powtórzenia ich jako prawdziwych przez osoby, które są ich przedmiotem. Tak działa dowód.

Na prawach dowodu i lustra funkcjonuje także Dawid Wildstein. Nazywa on gejów kastratami i eunuchami, homofobię uznaje za wymysł lewicowej propagandy, prawo do aborcji - za kuriozalną dziecinadę, muzułmanów za osoby szczególnie prymitywne, a Arabów za terrorystów. Jest piewcą powstania warszawskiego i nacjonalistycznej partyzantki powojennej. Pisze, że uczestniczy w demonstracjach, podczas których nawołuje się do wieszania komunistów, nosi się koszulki ze znaczkiem "zakaz pedałowania" oraz transparenty z hasłami "Cała Polska tylko biała". Nie ma już chyba dyskryminacji i przemocy, której Wildstein by nie hołdował lub przynajmniej nie usprawiedliwiał. W swoich felietonach konsekwentnie pomija on temat polskiego antysemityzmu, by nastepnie przedstawiać cierpienia Polaków i Żydów jako jednakowe i symetryczne, a wizji tej towarzyszy narracja braterstwa dwóch nacjonalizmów: polskiego i izraelskiego. Staje on także w obronie wizyt Ruchu Narodowego na polskich uczelniach oraz zapowiada swój udział w pacyfikowaniu przy użyciu siły akademickich spotkań wobec nacjonalizmu krytycznych.

Wszystkie te gesty sprawiają, że Wildstein pełni funkcję "dobrego Żyda" polskiej sfery publicznej. Przyklaskując polskiemu nacjonalizmowi na łamach nacjonalistycznych mediów oczyszcza i nacjonalizm, i media mu sprzyjające z zarzutu o antysemityzm. Służy za dwa dowody. Pierwszy brzmi: "nie jesteśmy antysemitami, skoro współpracujemy z Żydami". Drugi zaś: "skoro NAWET Żyd pisze krytycznie o tych, którzy dowodzą polskiego antysemityzmu, to znaczy, że antysemityzm Polaków jest ideologicznym wymysłem".

Tymczasem koncepcja Gilmana skutecznie obala to potoczne przekonanie, zgodnie z którym Żyd nie może być antysemitą. To samo przekonanie, tyle że odnośnie kobiet i mizoginii, nie jest do utrzymania po lekturze Męskiej dominacji Pierre'a Bourdieu. Odwrotnie: przemoc symboliczna sprawia, że koniecznym (i nigdy wystarczającym) warunkiem wejścia Obcego do wspólnoty dominujących jest powielenie, powtórzenie, podpisanie się pod jej przekonaniami na temat Obcych. Jednak na przekonaniu, jakoby ten kto przynależy do jakiejś grupy mniejszościowej nigdy nie występował przeciwko grupy tej interesom, zasadza się rola dowodu, dlatego jest ono nieustannie wzmacniane przy pomocy kategorii takich jak "zdrowy rozsądek" czy "chłopski rozum".

Ale Wildstein - mimo wymienionych wyżej poglądów - jest akceptowalny i "rozmawialny" także dla części lewicy. Zaprasza się go na spotkania w miejsca o podobno lewicowym charakterze i przyjmuje zaproszenia od niego, by w skrajnie prawicowych mediach wystapić w roli małpy, która mówi, kobiety o dwóch głowach lub innego dziwadła. Z tych samych powodów: bo podkresla on swoją żydowską tożsamość, co w kulturze antysemickiej - a taką jest kultura polska - nadaje jego wypowiedziom określony kontekst i staje się powodem do wypowiedzi tych specyficznych użyć. Na wzór kultury dominującej, część polskiej lewicy traktuje go jako nieszkodliwe dziwadło. Jedni mają pejsy, inni mówią dziwacznym językiem, a jeszcze inni plotą dziwne rzeczy. W przypadku Żyda nieważne co, ważne kto.

Esencjalne rozumienie żydowskości sprawia, że niektórzy lewicowcy decydują się uprawomacniać swoją obecnością i dyskusją człowieka o jawnie homofobicznych, islamofobicznych i nacjonalistycznych poglądach. Nie traktują jego słów i poglądów serio, ponieważ jest on przede wszystkim Żydem. Na części polskiej lewicy Wildstein podlega swoistemu filosemityzmowi, który - wiemy to od Tomasza Żukowskiego i Elżbiety Janickiej - jest szczególną odmianą antysemickiej przemocy(3). Gdyby Wildstein nie był osobą o publicznej tożsamości żydowskiej, obowiązywałaby wobec niego zasada "z faszystami się nie rozmawia", by nie uprawomacniać ich głosu i nie stwarzać kolejnych sytuacji, w których głos ten może wybrzmieć. Nie głosi on przecież poglądów innych niż Wojciech Wierzejski, Krzysztof Bosak czy Piotr Zychowicz, ale ma cechę, która sprawia, że jest postrzegany inaczej niż oni. W tym wypadku jako nieszkodliwy, a nawet interesujący. Okaz egzotyczny i zdumiewający. Taki, który niczym "piękną Żydóweczkę" chciałoby się uwieść (a co się z tą "piękną Zydóweczką" zrobi, gdy już przyjdzie co do czego - to insza inszość).

Pozostaje pytanie, jaki obraz własny lewicy odbija Dawid Wildstein. Najpewniej tolerancyjnej, otwartej, anty-antysemickiej.

Przypomnijmy raz jeszcze postulat Bielik-Robson: zachowuj się tak, by udowodnić, że nie jesteś taka, jak cię malują. Dzięki Gilmanowi wiemy, że proponowane przez felietonistkę remedium na opresję jest jednym z opresji elementarnych mechanizmów. Przymus udowadniania, że jest się takim samym jak piętnujący, a nie jak piętnowani to jedno z dwóch wiązań w zestawie double bind. Tymczasem istotą podwójnego wiązania jest, że tworzące go supły występują razem. Przemoc symboliczna sprawia, że każdy wybór – także odstąpienie od wyboru – ma charakter obrania strategii: coś znaczy i coś kosztuje. Co znaczy i ile kosztuje – można prześledzić na przykładzie syjonizmu, bo sposób rozumowania Bielik-Robson legł u jego podstaw, o czym piszą na przykład Sander Gilman w obu przytaczanych tu książkach, a także Idith Zertal w książce Naród i śmierć i Goran Rosenberg w książce Kraj utracony.

Z kolei zarzucenie autonienawiści Elżbiecie Janickiej to manipulacja, która polega na tym, że za dowód autonienawiści posłużyła krytyka kultury dominującej i krytyka mechanizmu podporządkowania się jej, jaką zapronowała autorka Festung Warschau. W obu wypadkach zarzut „self-hating” służy psychologicznej patologizacji. Oto mamy do czynienia z osobą psychicznie zaburzoną – mówi ten komunikat. Trzeba więc tę osobę zdiagnozować, ale nie brać na serio.


1. http://www.krytykapolityczna.pl/felietony/20130520/o-uwewnetrznieniu
2. Spotkanie w Galerii Mito, 7/3/2013
3. http://www.slh.edu.pl/content/przemoc-filosemicka
Najwdzięczniejsi ludzie na świecie
2013-04-16 12:01:36
To było polsko-żydowskie szaleństwo. Dobitny wyraz polsko-żydowskiej wspólnoty. Wzruszający efekt wychowania Żydów na polskich książkach. Kolejny etap wspólnej historii Polaków i Żydów, kolejna część wieluset lat polskiej historii. Na dowód niech posłużą słowa żydowskich powstańców, którzy apelowali do Polaków o wsparcie ich walki posługując się formą "my". Bez odbioru.

Broń dała AK. Mało, bo więcej nie miała. Zresztą nie warto się spierać, ile tej broni Żydzi od AK dostali. Bo i tak Żydzi nie mogliby zrobić z niej pożytku. Ani AK nic więcej zrobić dla Żydów nie mogła - ani wcześniej, ani w trakcie, ani potem. Ale i tak zrobiła. To była kwestia braterstwa broni, przyzwoitości, honoru. Gdyż honor - tak jak walka - jednoczył Polaków i Żydów. A honor jest wtedy, gdy mężczyzna mówi "nie". Więc honor to męskość, a męskość to honor. Męskości tej sprostali najpierw Żydzi - bo przypadkiem tak wyszło, że najpierw oni zostali poddani ostatecznej próbie. A zaraz po nich takiej samej próbie zostali poddani Polacy. I jedni i drudzy, dzięki polskiej kulturze romantycznej, zamiast pójść na rzeź - jak niehonorowe kobiety, starcy i dzieci - postanowili dokonać całopalnej ofiary.

Ludzie powstańcom kibicowali. Byli wyraźnie poruszeni, pod murami getta stali i płakali. Panowała duża sympatia dla Żydów, Polakom walczący Żydzi imponowali. Co prawda niektóre Żydówki po wojnie pisały, że złe rzeczy Polacy o Żydach mówili i że obojętni byli wobec żydowskiej śmierci, ale człowiek Żegoty tego nie słyszał, nie widział. On słyszał wyrazy sympatii i poparcia. Widział solidarność. I dlatego dziś tym solidarnym należy się pomnik na terenie warszawskiego getta. Polacy nawet nie wiedzą, że Żydzi będą za niego dozgonnie wdzięczni. Bo Żydzi już tacy są: to najwdzięczniejsi ludzie na świecie. A niektórzy z nich przepięknie mówią po polsku, co jest wyjątkowo wzruszające. Antysemityzm w Polsce? Bez przesady. We Francji jest większy.

Tak o powstaniu w getcie warszawskim opowiada "Gazecie Wyborczej" Władysław Bartoszewski(1). Władysław Bartoszewski czyli złoty środek polskiej historii w oczach Marci Shore. Jedyne, zdaniem autorki, w pełni wiarygodne źródło. Prawda leżąca pomiędzy żydokomuną a antysemityzmem(2).

Jest kreatywna księgowość, jest i historiografia kreatywna.

(1) Arcypolskie powstanie żydowskie. Z Władysławem Bartoszewskim rozmawia Aleksandra Klich i Jarosław Kurski, "Gazeta Wyborcza", 13-14/4/2013
(2) Marci Shore, Nowoczesność jako źródło cierpień, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa: 2012
Nienawiść
2013-03-31 18:11:13
W książce Biedni Polacy patrzą na getto Jan Błoński pisał: "Istnieje w tych sprawach [tzw. relacji polsko-żydowskich] literatura, pamiętnikarska i historyczna, o której mamy w Polsce bardzo blade pojęcie.... Tymczasem powinniśmy ją znać, choćby dlatego, że mówi także o nas. Jest w niej znaczny rozrzut stanowisk i wniosków. Trafiają się książki, których autorzy nie kryją, że powoduje nimi nienawiść".*

W wywiadzie dla magazynu "Focus. Historia", który ukazał się z okazji 70 rocznicy powstania w getcie warszawskim, profesor historii Krzysztof Jasiewicz mówi: "Żydów zaślepia ich nienawiść i chęć odwetu. To podstawowy powód, dla którego zasilili aparat bezpieczeństwa Bolszewii, potem sowiecki na Kresach i wreszcie UB po wojnie. Mam wrażenie, że człowiek w miarę wykształcony i średnio bystry zorientuje sę, że niekoniecznie relacja żydowska jest prawdziwa".**

7 marca 2013, z powodu kontrowersji wokół plakatu tegorocznej Manify, na którym widniał znak Polski Walczącej, Porozumienie Kobiet 8 Marca zorganizowało publiczną dyskusję. Brała w niej udział m.in. Elżbieta Janicka, która plakat krytykowała dowodząc, że etos Polski Walczącej był na wskroś seksistowski, że plakat wpisuje się w entuzjastyczną heroizację otwarcia frontu w środku miasta, że polskie państwo podziemne było ucieleśnieniem Polski dla Polaków, że legitymizowanie feminizmu tym znakiem to zgoda na działanie w oparciu o autorytet zamiast o samodzielne myślenie itd. Z sali padł komentarz:
- Elżbieta Janicka nienawidzi Polski. Dlaczego? Bo Elżbieta Janicka nienawidzi samej siebie.***

Zatem nienawiść. Żydzi nienawidzą Polaków. Co prawda niebardzo wiadomo dlaczego, bo podobno nie mają ich za co nienawidzić. Ale nienawidzą - widocznie tak już mają. Polaków nienawidzą także "ludzie intelektualnie ułomni"(Krzysztof Jasiewicz) - to znaczy badaczki i badacze, którzy cierpią na "manierę stosowania nadmiernego krytycyzmu w stosunku do rodaków" (Krzysztof Jasiewicz) zamiast - jak profesor pracujący w Instytucie Nauk Politycznych PAN oraz ostatnio niektóre feministki - "wybrać Polskę".

Zarzut o nienawiść kompromituje. Nienawiść to stan emocjonalny, a kto się nim kieruje - ba! kto w ogóle go ujawnia, zamiast stłumić w zaciszu domowym - nie nadaje się do słuchania, niespełna rozumu jest, nie radzi sobie z tym, co nim miota. Z jakąś siłą zewnętrzną, biologiczną może nawet - podobną hormonom, gdy mowa o kobietach lub potencją, gdy mowa o czarnych. Mówić, że ktoś kieruje się nienawiścią to mówić: mamy wariata na sali. Patrzcie na niego, ale nie słuchajcie go. Współczujcie mu, litujcie się, a potem zamknijcie w zakładzie, bo szkodzi.

Gdy natomiast Błoński pisze o ratowaniu Żydów: "prawdą jest bowiem, że im złośliwszy nieprzyjaciel, tym większa zasługa w oddaniu życia za niego", gdy Jasiewicz twierdzi, że "na Holokaust pracowały przez wieki całe pokolenia Żydów, a nie Kościół katolicki. Żydzi z tego - jak się wydaje - nie wyciągnęli wniosków", gdy feministki zasilają prawdziwych Polaków prawdziwymi Polkami to kieruje nimi czysty umysł, naukowy obiektywizm oraz rozbrajająca bezinteresowność.

"Nienawiść" to tytuł filmu Mathieu Kassowitza z 1995 roku o chłopcach z paryskiego przedmieścia. Portal FilmWeb.pl tak streszcza treść filmu: "Opowiada o ludziach zepsutych, pustych i próżnych. Praca jest dla nich symbolem zniewolenia przez system. Użalają się nas swoim losem, zamiast go poprawiać; a wszystko tłumaczone rasizmem".****

Mi się jednak zdaje, że film Kassowitza opowiada nie o wysysaniu z palca rasizmu na skutek nienawiści, tylko o rasizmie całkiem realnym, który pozbawia sprawczości, skazuje na doświadczanie wykluczenia i przemocy, upokarza, więc może być nienawiści przyczyną. Abstrahując od tyleż fałszywych, co patologizujących diagnoz recenzenta FilmWebu, Błońskiego, Jasiewicza i feministki-na-sali, ciekawe, co ich zdaniem rasizm (także antysemityzm) miałby powodować? Zapewne głęboki namysł nad własną odpowiedzialnością za rasistowskie na swój temat opinie. Być może przy troskliwej opiece duchowej księdza. Ewentualnie wyprawę na terapię w celu pracy z trudnymi emocjami. Albo kurs medytacji. W najlepszym razie objęcie koniecznie publicznej posady jakiegoś współczesnego Stephena (Samuel L. Jackson) na plantacji jakiegoś współczesnego Calvina Candie (Leonardo Di Caprio). Bo przecież nie rola Django. Tym to dopiero powodowała nienawiść! Zdecydowanie przewrażliwiony był z niego delikwent.

A propos Django: w zupełnie innym filmie zrobionym w zupełnie innej konwencji pewien czarny chłopiec wpuszczony w drodze wyjątku na salę wyższej uczelni przemawia do samych białych w obronie obywatelskiego nieposłuszeństwa. Jego biali oponenci ćwiczą reotoryczne popisy, bo dla nich to konkurs oratorski. Bohater mówi tymczasem o czymś, co może uratować albo zniszczyć jego życie. Oponenci są u siebie. On jest w gościnie, za którą zmuszony jest okazywać wdzięczność. Oponenci są bezpieczni. Bohater niedawno widział, jak w jego miasteczku biali mężczyźni powiesili czarnego mężczyznę, którego wcześniej torturowali. Zrobili to zgodnie ze stanowym prawem. Oponenci grzmią: "Posłuszeństwo wobec prawa jest najwyższą wartością, bo co stanie się, gdy pozwolimy, by je łamać?". Bohater odpowiada: "Prawo, które jest niesprawiedliwe, nie jest prawem, co oznacza, że mam prawo, a nawet obowiązek, by stawić opór. Z użyciem przemocy lub obywatelskiego nieposłuszeństwa. Módlcie się, bym wybrał to drugie."*****

*Jan Błoński, Biedni Polacy patrzą na getto, Wydawnictwo Literackie, Kraków: 2008
**"Żydzi byli sami sobie winni? Rozmowa z prof. Krzysztofem Jasiewiczem", w: "Focus. Historia ekstra" nr2/2013
*** Relacjonuję za koleżankami, które na spotkaniu były. Ja być nie mogłam, bo ku mej rozpaczy spotkanie w sprawie "Ruch Narodowy Sekcja Feministyczna" PK8M zorganizowało w tym samym czasie, w którym moderowałam spotkanie zaplanowane wcześniej jako część festiwalu "Rewolucje Kobiet". Festiwalu wspierającego Manifę...
****http://www.filmweb.pl/user/Pikuslaw/reviews/O+zemście%2C+próżności+i+nienawiści-7316
***** "Klub dyskusyjny", reż. Denzel Washington, 2007
Wolałabym z głową
2013-03-07 16:59:16
Całe moje osiedle obsrane jest jaszczurkami. Żeby to jeszcze jaszczurki srały! Ale to niestety nie one. A zamiast kompostu - symbol NZS-u. Tfu! NSZ-u.

1 marca moje miasto tonie we flagach państwowych z okazji święta tych, co rozpętali wojnę domową i robili czystki etniczne.

W radiu zupełnie liberalnym trwa konkurs na najbardziej zabawne wpadki antenowe. Jedna z nich to kobieta, która dała się podpuścić dziennikarzowi i zaśpiewała na antenie mantrę. Hahaha, jakie to śmieszne! Ależ oni cudaczni i dziwaczni, te Hindusy.

(W tym samym radiu ten sam dziennikarz, który audycje prowadzi codziennie, nie potrafi wymawiać żeńskich końcówek i nie potrafi nie robić histerii, gdy któraś z jego rozmówczyń końcówek tych używa.)

Trwa atak na historyka, który w książce o czasach powojennych ośmielił się napisać, że atmosferze bezpieczeństwa nie sprzyjała działalność uzbrojonych nacjonalistów.

Innemu historykowi, który nie boi się powiedzieć, że antysemityzm nie był postawą Polakom obcą, ktoś obsmarował auto swastykami.

Na Uniwersytecie Gdańskim odwołano debatę o związkach partnerskich pod wpływem gróźb ze strony Młodzieży Wszechpolskiej.

We Wrocławiu odwołano pokazy filmów dokumentalnych na temat nastrojów ultraprawicowych w Europie z powodu gróźb Narodowego Odrodzenia Polski.

W Warszawie oflagowana rasistowskimi symbolami bojówka wtargnęła na wykład profesor UW o liberalnych poglądach, by zastraszyć osoby, które na niego przyszły.

Policja nie robi nic. Dokładnie tak, jak w Niemczech lat 20. policja nie robiła nic, gdy faszystowskie bojówki terroryzowały ludzi.

Nic nie zrobił też rektor UW, bo "przecież nikomu nic się nie stało". Sławoj Składkowski ma swoich dzielnych następców. Jak to szło? Jakoś tak: "Bojkot? Czemu nie! Wszak póki nikt nie zginął, wszystko jest w porządku".

W starym BUW-ie na terenie UW przemawiał przed chwilą Victor Orban. O Bogu, narodzie, rodzinie. Sala była pełna.

Lech Wałęsa wysyła osoby nieheteroseksualne za mur.
Ma się te tradycje! Szlachetne tradycje getta, nie tylko ławkowego.

Na te same tradycje - tylko już całkiem jawnie - powołują się nowe gwiazdy zupełnie wyśrodkowanych mediów: skrajnie prawicowi działacze Robert Winnicki i Krzysztof Bosak.

Sieć sklepów "Biedronka" robi kampanię reklamową: "My, Polacy tak mamy, że lubimy polskie produkty".
Wiadomo: swój do swego po swoje.

Doktor socjologii wydał właśnie książkę, że w Polsce naród ma charakter odwieczny, bo wspólnota narodowa dużo silniejsza jest niż wiatry historii. To chyba jego doktorat. Z socjologii.
No przecież szef Ruchu Narodowego zapowiedział: odzyskujemy uniwersytet.

A Porozumienie Kobiet 8 Marca postanowiło odzyskać znak, który łączy wszystkie wymienione zdarzenia. Wpisując w niego kobiece piersi. Choć osobiście wydaje mi się, że lepiej byłoby zrobić to z głową.

To co odzyskujemy w przyszłym roku? Krzyż? A może od razu celtycki?

Bingo!
2013-02-22 00:43:50
Cholera to nie argument
2013-01-30 19:34:38
Ja też bardzo kocham moją mamę. I też lubię popisywać się jej zawodem, bo to prawie tak, jakbym sama go wykonywała oraz jakby jej publiczna użyteczność stanowiła o mojej, stanowczo bardziej wątpliwej. Lubię także - nieco megalomańsko - opowiadać o tych rurach pod Wisłostradą, które kładła. Ale nie będę protestować, jeśli ktoś postanowi je wymienić, bo zardzewiały.

Julia Kubisa oburza się na niszczycieli warszawskiego zabytku, bo jego renowację robiła jej mama. Rozumiem. Serio. Moja mama też byłaby wściekła, gdyby ktoś zasypał jej wykop, a ja razem z nią, więc próbowałabym ją pocieszyć. Gorzej, gdy autorka przechodzi do zdroworozsądkowych komunałów: "to jest dla nas wszystkich", to "dobro wspólne, jakim jest sztuka przeszłych pokoleń", "zabytki są dla wszystkich".

Zabytki nie są dla wszystkich. Zabytki są dla tych, którzy po pierwsze potrafią rozpoznać, że to zabytki, po drugie potrafią je "przeczytać" to znaczy umiejscowić w kontekście historii (i) sztuki, po trzecie potrafią czerpać z ich oglądania estetyczną satysfakcję, do czego spełnienie dwóch pierwszych warunków jest konieczne, ale nie musi okazać się wystarczające.

Z adbusterowej grupy 15W08, która twórczo i kreatywnie zreorganizowała witrynę ekskluzywnego butiku na jednej z najbardziej ekskluzywnych ulic Warszawy zamazując ją czerwoną farbą, a przy okazji obryzgała zabytkową elewację, Kubisa szydzi: "Nie mam pojęcia, czy zabytki są kapitalistyczne czy nie. Może dbanie o dorobek kulturalny to jakiś burżuazyjny obyczaj albo i filisterstwo w czystej postaci? Może krakowiak i góral są symboliczną reprezentacją wyzysku chłopów pańszczyźnianych, na zawsze przykutych do mieszczańskiej kamienicy? A może nachalnie promowali kulturę ludową i dlatego im się dostało? Niech poleje się farba w odcieniu komunistycznej czerwieni, niech zbruka!"

Z całego tego akapitu wypada zgodzić się jedynie z pierwszym zdaniem. To także rozumiem: nie każdy zajmuje się społeczną analizą sztuki i ideologicznymi aspektami estetycznych sądów. Warto jednak wiedzieć, jakich kompetencji się nie ma zamiast z rozbrajającą szczerością obnażać fakt braku ich posiadania, by następnie uczynić z owego braku cnotę.

Czy dbanie o dorobek kulturalny to burżuazyjny obyczaj? To zależy, o jaki dorobek i co oznacza dbanie o niego. Pytania, jakie nakłady finansowe idą na renowację zabytkowych kamienic i czy nie należałoby ich przeznaczyć na inne - mniej estetyczne - cele, nie jest bezzasadne. Podobnie niebezsadadne jest pytanie, do jakiej kultury należy dorobek przedwojennych kamienic, w których dziś czynsze są niebotycznie wysokie i w czyim interesie leży dbałość o nie. Czy ta kultura jest faktycznie "wszystkich", czy raczej służy ona estetycznym doznaniom uprzywilejowanej grupy? Czyj kapitał zostanie pomnożony za sprawą renowacji kamienicy? Czyje oko kamienica odrestaurowana wedle przedwojennego wzorca ma szansę ucieszyć, a kto - i dlaczego - przejdzie obok niej obojętnie? Czy dążyć do tego, by odbiór kultury wysokiej stał się udziałem wszystkich, czy raczej należałoby przeformułować jej treść? A może w ogóle należałoby zdekonstruować podział na kulturę wysoką, do której należą zabytki i badziewiastą, do której należą brukający ją czerwonofarbiści? Zastanowić się, jaka jest tego podziału historia, jak on się reprodukuje, czemu on służy i kto jest jego beneficjentem?

Biorąc pod uwage mechanizm pomnażania kapitału autorka ma rację właśnie tam, gdzie ironizuje: figury mężczyzn w strojach ludowych służące jako kariatydy wystawnego warszawskiego domu można intepretować jako niezamierzony obraz wyzysku. Ale - jak pokazał "najmniejszy dom świata" wybudowany w Polsce dla Żyda oraz powszechne nad tym projektem zachwyty - kultura ma swoją podświadomość: ujawnia tam, gdzie próbuje ukryć. Oto przedstawiciele kultury niższej dźwigają na plecach siedzibę wielce nobliwą. Zaś czerwień, która zdaniem Kubisy musi być koniecznie "komunistyczna" (bo przecież tylko komuniści mogli zdobyć się na tak prostacki czyn jak dewastacja zabytku) w innych oczach niż oczy Kubisy nie bruka, lecz właśnie unaocznia.

Że to brutalne? Ani trochę bardziej niż fakt, że całe południowe centrum stolicy zapełnia się sklepami, z których skorzystać może 3% ludzi mieszkających w Polsce. To jest dopiero brutalne. Brutalne jest także to, co stało się z ludźmi, krórzy w tych kamienicach prowadzili warzywniaki, zakłady szewskie, optyczne i sklepy ze śrubkami, o lokatorach nie wspomninając. Że źle wygląda? Estetyczne wrażenia to kwestia wyuczona i wyuczalna. W czerwieni, która rozbryzguje się na wypucowanej powierzchni można dostrzec to samo, co słychać w krzyku przerywającym ciszę, gdy ktoś wreszcie zareaguje na przemoc. Przemoc symboliczna, jaką sprawuje nad nami kultura dominująca z jej definicją tego co wartościowe i tego co tanie, z wpisanym w jej produkty przekazem uprawomacniającym zastane hierarchie, z jej niekwestionowanym pierwszeństwem w procesie szkolnej edukacji - ta przemoc nie była chyba celem ataku 15W08. Raczej była nią przemoc ekonomiczna. Ale jak widać dostało się też tej pierwszej. A upiec dwie sojowe parówki na jednym ogniu to nie lada wyczyn.
Między dynią a batatem czyli polski antysemityzm
2013-01-20 19:20:55
Smak i konsystencja batatu* są podobne do smaku i konsystencji dyni. Warzywa te mają także podobny kolor: z wierzchu brązowawo-żółtawe, w środku są pomarańczowe. Na podstawie dyni i batatu można więc wysnuć wniosek, że smak i konsystencja dowolnego zbioru warzyw będą podobne, jeśli warzywa te łączy kolor.

Z zasady tej wyłamuje się marchewka, bo choć pomarańczowa – jest dużo bardziej soczysta niż batat i smakuje od niego zgoła inaczej.
Również kolorystycznie bliski pomarańczowym warzywom pomidor stanowi wyjątek od tej reguły.
Wyjątkami są także ogórek, cukinia, por i brokuł, bo poza zielenią ani konsystencja, ani smak ich nie łączy.
Podobnie seler, cebula cukrowa, kalafior i pietruszka, bo choć białe, smakują inaczej.
Wyjątkiem jest także cebula zwykła, ziemniak i kabaczek – wszystkie żółte, ale niewiele więcej mają ze sobą wspólnego.
Jarmuż, szpinak i sałata to wbrew pozorom także wyjątki, bo te, choć mają podobny i kolor, i konsystencję, to jednak w smaku są różne.
Rzodkiew i kalarepa zdają się także być wyjątkami - z tej samej przyczyny co sałata, jarmuż i szpinak.
Burak pozostaje poza możliwością weryfikacji, bo żadne inne warzywo poza podłużną buraka odmianą nie ma tak fantastycznego koloru jak on.
Pobieżny przegląd warzyw pozwala stwierdzić, że dowodu na teorię, jakoby smak i konsystencja warzyw zależały od ich koloru, dostarcza jedna jedyna para: batat i dynia.

Podobnie jest z polskim antysemityzmem. Zdaniem wielu ekspertów od społeczeństwa – tych namaszczonych przez Akademię, tych namaszczonych przez media i tych samozwańczych – antysemityzmu w Polsce nie było i nie ma. A wszystkie przykłady, których historia i życie dostarcza to zaledwie wyjątki, hece, czyny aberracyjnych szumowin oraz nic nie znaczące ekscesy. Cały kraj, naród oraz lud polski - o państwie polskim nie wspominając - z właściwą sobie tolerancją i otwartością mieści się między dynią a batatem.

*Zamieniłam patat na batat, bo choć ponoć obie formy są poprawne, to batat okazuje się bardziej popularny.
Kraj, w którym chciałabym mieszkać
2013-01-13 15:19:42
(ten trzeci).

Odpuść
2013-01-06 17:25:19
Znowu o tym? Nie wierzę! Ile razy można to wałkować? Temat zastępczy. Pierdoła. Bzdet. Bicie piany. Żenujące, czym te feministki się zajmują. Nie mają ważniejszych tematów? Ta, i co jeszcze? Może słoń a sprawa polska? Nawet słonie mają do siebie więcej dystansu.

Słonia nie przepuszcza się w drzwiach, bo słoń się w drzwiach i tak nie zmieści.

Idę na zajęcia sportowe. Przed bramą budynku staję w tym samym czasie co inny uczestnik zajęć oraz jego koleżanka. Zatrzymuję się metr za nimi. Ona wchodzi pierwsza, on robi krok w bok, żeby mnie przepuścić. Ja mówię: „proszę” i pokazuję ręką, by wchodził. On na to strzela szelmowski uśmiech i: „ależ proszę”. Zaczyna się chocholi taniec. Tańczę go średnio dwa razy w tygodniu, choć jemu się zapewne wydaje, że jest bardzo oryginalny. Wchodzę pierwsza nie chcąc być „ tą, która robi problem” – blokuje drzwi, każe na niego czekać jego koleżance oraz sprawia, że zaraz się wszyscy spóźnimy.

Idziemy do osobnych szatni: mało gdzie segregacja genderowa obowiązuje tak konsekwentnie jak w sporcie. Potem już przebrani czekamy w korytarzu, aż nas wpuszczą na salę. W tym samym korytarzu czeka jeszcze sześć kobiet i jeden mężczyzna. Kiedy trenerka otwiera nam drzwi, panie wchodzą, panowie stoją czekając, aż one wejdą. Ja też stoję, bo i tak stałam od tych drzwi najdalej. Panowie ruszają, ale kątem oka widzą, że ja ruszam za nimi. Chwilę potem tańczymy chocholi taniec od nowa. Jeden z tancerzy to ten, z którym tańczyłam go 7 minut wcześniej pod bramą budynku.

Drogi Przepuszczaczu, przepuszczasz mnie w drzwiach, bo uważasz ten gest za wyraz szacunku, opiekuńczości, troski? Ale ja gest ten uważam za w istocie protekcjonalny i ojcowski. Przepuszczasz mnie w drzwiach tak, jak w drzwiach przepuszcza się słabszych? Ale ja nie czuję się od Ciebie słabsza. Przepuszczasz mnie w drziach, bo boisz się, że zrobię ci psikusa i strzelę ci gumką od majtek? Ale dlaczego mamy zakładać, że ja ci coś zrobię, a ty mi nie? Tak czy owak przepuszczasz mnie w drzwiach rzekomo ze względu na mnie. Dotąd zakładam więc, że masz dobre intencje.

Ale jeśli tak, to dlaczego upierasz się, by to zrobić, kiedy mówię, że tego nie chcę? Nawet jeśli moją odmowę uważasz za durną i podyktowaną jakąś chorą ideologią na literę "f", podobno gest twój jest podarunkiem, więc czemu wciskasz mi go na siłę?

Tu kończy się twoja dobra wola. Bo albo mi nie wierzysz, albo uważasz, że lepiej ode mnie wiesz, co jest dla mnie dobre, albo robisz to dla samego siebie. W dziewięciu przypadkach na dziesięć uważam, że chodzi o to ostatnie. Kiedy odmawiam ci uczestnictwa w tych zachowaniach, których jedyną funkcją jest podkreślanie różnicy płciowej i męskiego paternalizmu, ogarnia cię przerażenie, bo nie możesz swojej męskości uprawiać bezkolizyjnie. Gdy trafiasz na opór w potwierdzeniu twojej męskiej roli komplementarnie zaprojektowaną rolą kobiecą, tożsamość ci się chwieje, równowaga zaburza, gubisz autodefinicję. Wszak płeć to milion codziennych gestów, w rutynie się ona potwierdza i tam ucieleśnia. I tam tradycyjna męskość konstytuuje się dzięki przyzwoleniu na nią i jej afirmacji ze strony kobiet. Kiedy tej afirmacji zabraknie, wpadasz w panikę.

Przestań więc chociaż ściemniać, że to przepuszczanie jest dla mnie, boś taki szlachetny i ustępliwy. W istocie rzadko doświadczam nieustępliwości tak zapalczywej jak wtedy, gdy odmawiam mężczyznom przepuszczenia mnie w drzwiach. Szarmancki i milusiński gest prędko zamienia się w nerwowość, irytację i czasem ledwo skrywaną agresję, a kończy na wrabianiu mnie w rolę „problematycznej”. Tylko że problemu by nie było, gdybyś tylko uszanował moją wolę, gdy mówię „nie”.
Kalendarzyk
2012-11-28 15:16:10
Tydzień temu idę do TVP2 gadać o "Pokłosiu". Pracownik planu, którego zadaniem było pokazać mi, gdzie mogę napić się herbaty, a gdzie zostawić kurtkę, zamiast swojego imienia i nazwiska w odpowiedzi na moje i moją wyciągniętą prawicę, rzecze do mnie na przywitanie:
- Ładna dziewczyna.
Taki typowy tekst do osoby, która przychodzi w roli eksperta. Kiedy przychodzi do programu na przykład Andrzej Rychard albo Jerzy Buzek, ten pan na pewno mówi do nich: "Ładny chłopak".

Po programie inna osoba, acz też osoba o doświadczeniu bycia mężczyzną, i chyba dobrze z tym doświadczeniem zintegrowana, chce mi zrobić zdjęcie. "Do dokumentacji programu".
- A cień uśmiechu chociaż? Bardzo proszę się uśmiechnąć!
- Jak pan robi zdjęcia mężczyznom to też im pan mówi, żeby się uśmiechali?
- Nie. A jeśli już chcą, to żeby złośliwie.

Przed programem pani, która do mnie dzwoni, błaga, żebym przyszła ("bo jest pani dwudziestą osobą, co mi odmawia, ostatnią na liście propozycji"), umawia mnie i wszystko objaśnia, na koniec pyta:
- A co pani wlaściwie ma wspólnego z tematem?
Mówię, co mam wspólnego, ale jako że nie wymieniłam ani jednego słowa na "ż", nie jest zadowolona.
- Ale co pani ma wspólnego z relacjami polsko-żydowskimi?
- No już mówiłam. Badaniem antysemityzmu się zajmuję.
- Ale żeby w nazwie było coś wspólnego z Żydami.
- Film "Żydokomuna" zrobiłam.
- O, świetnie. Tak podpiszemy.
- Nie! Ja nie jestem ani reżyserką, ani filmoznawczynią.
A poza tym "Pokłosie" nie jest w ogóle o "relacjach polsko-żydowskich", tylko o relacjach polsko-polskich, ale to zamierzałam powiedzieć w programie zamiast zawracać tym głowę nieco przepracowanej już pani.
- To jak mam panią podpisać?
- Socjolożka.
- Dobrze, socjolog.
- Socjolożka.

Po programie dostaję maila od kolegi:
- Podpisali cię: autorka filmu "Żydokomuna".

Następnego dnia zaproszono mnie do radia, by gadać o tym samym. Uprzedzono, że będzie Alina Cała, a program prowadzi Daniel Passent. Rewelacja - myślę. Na miejscu się okazało, że nie uprzedzono o jeszcze jednym gościu: księdzu z redakcji miesięcznika "Więź". Ksiądz zajął sobą połowę audycji. Co prawda w studiu przebywały osoby cztery, ale dwie z nich to były kobiety. Więc sami rozumiecie, że zajął adekwatnie.

Dwa dni później dzwonią z radiowej Czwórki. Ki czort! - myślę. Skąd taki wysyp? Dotąd ani ja do mediów, ani media do mnie. "Trafiłaś do kalendarzyka" - mówi mi koleżanka. Ale nie. Czwórkę nasłała na mnie znajoma z naszej feministycznej sekty rytualnych pożeraczek marynowanych płodów. Czwórka chce, żeby rozmawiać o tym, czy młodzi ludzie identyfikują się z feminizmem. Ale na miejscu się okazuje, że temat jakby szerszy, bo prowadzący program zaczyna od: "Czym dla pań jest feminizm? I czy walka o żeńskie końcówki go nie kompromituje? Czy minister nie ma nic lepszego do roboty niż zajmować się jakąś, pożal się Boże, budowlanką?". Potem Ew Kalet, psycholog międzykulturowy także goszczący w programie, wyzywa mnie od terrorystek feministycznych, histeryczek, osób chodzących z kijem w dupie, nadętych balonów uprawiających językową przemoc i stu procent wcielonego stereotypu (same cytaty z Ewa Kaleta). Wiwat psychologia międzykulturowa!

Audycja doczekała się komentarza ze strony publicysty Krytyki Politycznej. Publicysta ów ujął się za feministkami, ale nadzwyczaj zadziwiająco, bo swój felieton napisał tak, jakby mnie w tym programie w ogóle nie było, a jedynie Ew Kalet i pan redaktor. Krytyka Polityczna słynie z symbolicznego wymazywania całej lewicy i feminizmu, które nie są pod jej skrzydłami. Czego nie udało się zagarnąć, to przemilczamy, nie promujemy, udajemy, że tego nie ma - strategia stara jak świat. Tym bardziej skuteczna, im bardziej lewica podporządkowuje się zasadzie, że o tym, co "istnieje", decydują media. Ale ten felieton to prawdziwa perełka: w geście obrony feminizmu felietonista wymienił konserwatystkę i prawicowego polityka, a wymazał do zera feministkę. Czapki z głów.

Gdzieś pomiędzy "ładną dziewczyną" a "kijem w dupie" zespuł mi się komputer. W ciągu dwóch około 10-minutowych rozmów z informatykiem, który mi go naprawiał, zdążyłam usłyszeć, że:
- Myślę jak kobieta.
To w reakcji na moje pytanie, czemu plików muzycznych nie da się przenieść nie za pomocą kopiowania całej "biblioteki iTunes", skoro ta się popsuła, tylko jako zwykłych danych. Jako kobieta tak właśnie uczyniłam. Mój komputer widocznie też jest kobietą, bo mi na to pozwolił, a panu informatykowi podobno nie.
- Chłopa sobie nie znajdę.
To w odpowiedzi na moją prośbę, żeby przeniósł mi na nowy dysk dotychczasowy program pocztowy. Chodziło mu o to, że strasznie jestem sztywna w przyzwyczajeniach.
- Socjolog? Kto to w ogóle jest socjolog? Jakimiś bzdurami się zajmuje. Po co to komu, niepotrzebne bajdurzenia, brednie.
To w reakcji na moją odpowiedź, że socjolożką jestem, gdy zapytał, gdzie pracuje.
- W Polsce ludzie nie mają szacunku do swoich wyżej urodzonych. Nie to co w Niemczech, gdzie ludzie arystokratów do dziś szanują, bez względu na to, czy byli dobrzy, czy źli. Ale panami byli i to trzeba szanować. A w Polsce to PRL zabił do wyżej urodzonych szacunek. Tak jak przez 10 lat po wojnie zabijał tych, co walczyli o polską wolność. Dopiero teraz ich doceniono.
To w reakcji na moje słowa, że nazwisko "Czartoryska" nie robi na mnie powalającego wrażenia, nawet wypowiadane kilkakrotnie.

Wczoraj dzwoni pani z TVP Kultura, czy przyjdę porozmawiać o programach kulinarnych, bo potrzebują feministycznego punktu widzenia. I nim zdążę zapytać, co ma piernik do wiatraka, pani szczegółowo mnie instruuje, jakiej wypowiedzi i jakiego poglądu z moich ust autorzy programu się spodziewają. Gdybym ją poprosiła o gotowe zdania spisane na kartce, na pewno by nie odmówiła. Odmówiłam ja. Chyba faktycznie trafiłam do kalendarzyka. Czekam na telefon, bym skomentowała nowy kolor kredki do oczu firmy "La Bella". Z feministycznego punktu widzenia. Albo w kontekście "relacji polsko-żydowskich".

- Nie jestem dziewczyną.
Tyle zdołałam odparować na tekst o "ładnej dziewczynie". I to po dłuższej pauzie, bo kompletnie zgłupiałam. Potem miałam na końcu języka, dlaczego tak mówię i co to znaczy, ale w ten język się ugryzłam. Bo spodobała mi się dwuznaczność tego wyznania. Autorowi "komplementu" chyba jednak niebardzo, bo zamilkł i odtąd trzymał się ode mnie z daleka.


A żeby była baba, to najpierw trzeba ją stworzyć.

Pasikowski, chce mi się z tobą gadać
2012-11-16 17:55:47
Cmentarz Powązkowski w Warszawie graniczy z Cmentarzem Żydowskim. Oddziela je stary, ceglany mur.



Był taki rok, że w głębi Powązek mur się zawalił, więc 1 listopada można było przez wyłom przejść i uprawiać nagrobny ekumenizm. Rok później dziurę szczelnie zaklajstrowano, separatyzm zmarłych powrócił. W murze są stare, drewniane bramy. Tak szerokie, że wóz z końmi mógłby przez nie przejechać. Odkąd pamiętam, zawsze zamknięte na kłódkę. Gdyby jednak kłódki okazały się za słabe i jakiś zmarły Żyd postanowił odwiedzić zmarłego katolika (albo odwrotnie), katolicy żywi robią pod bramami śmietniki. Taki współczesny szamanizm.



W tym roku znów kawałek muru się sypnął i 1 listopada w murze był wyłom. Niestety nie tak wielki, by dało się przez niego przejść, ale by conieco zobaczyć.



Drugi wyłom nastąpił 9 listopada, wraz z nowym filmem Władysława Pasikowskiego "Pokłosie". Tam też poszło o macewy. Użyte do utwardzenia drogi, budowy pieca albo kościelnej podmurówki. O tym, do czego jeszcze od czasów wojny Polakom służą żydowskie nagrobki, można dowiedzieć się z projektu Łukasza Baksika: Macewy Codziennego Użytku. Podobnie jak na Powązkach, we wsi sportretowanej przez Pasikowskiego macewy miały pozostać niewidzialne. Ale niestety znalazł się w tej wsi jeden człowiek przyzwoity.

I nie chodzi o to, że na wsiach brakuje przyzwoitości. W przeciwieństwie do polskiej wsi z filmu-przypowieści Anny i Wilhema Sasnali "Z daleka widok jest piękny", Pasikowski wsi polskiej nie przedstawia jako siedliska immanentnego zła, pozaczasowej siedziby ludzi dzikich i samosądnych. Wszak bracia Kalina, którzy próbują dociec, co stało się z zamieszkującymi wieś Żydówkami i Żydami, z tej właśnie wsi pochodzą. To jest także ich miejsce, miejsce, które ich także stworzyło. I, w przeciwieństwie do bohaterów "W ciemnosci" Agnieszki Holland, bohaterowie Pasikowskiego nie pozostają niewinni. Ich ojciec okaże się jednym z prowodyrów pogromu. Będą zmuszeni przyswoić wiedzę nie o odpowiedzialności innego, lecz własnej.

Polskie filmy o Zagładzie, z "W ciemności" Agnieszki Holland na czele, zbawiają duszę bohaterów i zapewniają dobre samopoczucie widzom umieszczając w centrum opowieści Sprawiedliwego: tego, kto Żydom pomagał, kto Żydów ratował, kto się dla Żydów poświęcał. Jako normę pokazują coś, co było wyjątkiem. Żaden z polskich reżyserów nie zdecydował się na zerwanie z tą zbawczą narracją. Cukierkową, baśniową, życzeniową. Trzeba było Pasikowskiego.

Trzeba było Pasikowskiego, żeby powstał wreszcie film nie o "stosunkach polsko-żydowskich", lecz o Polakach. Film, który nie posiłkuje się żadnym polskim fantazmatem Żyda (antysemickim czy filosemickim), bo z żelazną konsekwencją traktuje o polskiej normie i o tym, jak wieloraka przemoc stoi na jej straży. Przemoc, której kontinuum rozciąga się od śmiechu, przez obelgę, po ogień i widły. O tym, jak większość traktuje mniejszość, jak pozbawia tę mniejszość godności, systematycznie ją upokarza, maltretuje, wyszydza, dezawuuje we własnych oczach, aż doprowadza do sytuacji, w której nie ma już ludzi, są tylko "żydki".

Drogę między "żydkami" a "Żydami" przebywa jeden z filmowych bohaterów. Bo żaden z niego wielkomiejski działacz pozarządowy na rzecz politycznej poprawności ani medialny piewca obywatelskiego społeczeństwa, lecz chłop małorolny, który wyjechał do Stanów Zjednoczonych zarobić i ciężko tam pracował przy azbeście. Jego język nasączony jest antysemickimi kliszami, bo taki jest język polski: a to "parchy", a to "żydki", a to "żydy". Ale brat - taki sam małorolny, co nawet w USA nie był - dziwnego "przewrażliwienia" doznał w tym punkcie, więc poprawia go notorycznie. I dopiero wtedy to słychać. Bo gdy jeden mówi "żydki", widz myśleć sobie może: "dobry chłopak z niego, tak mu się tylko powiedziało, na pewno nic złego nie miał na myśli". Ale gdy drugi mu na to odparowuje: "Żydzi. Żydzi, nie żydki" wtedy dopiero wybrzmiewa cała pogarda, jaką te pozornie niewinne "żydki" kumulują. Trzeba było reżysera, który słynie z filmów "twardzielskich" i autora najbardziej seksisowskich dialogów polskiego kina, by uwzględnić język jako narzędzie przemocy i budulec nastroju pogromowego.

Trzeba było Pasikowskiego, by doświadczyć w kinie dziwnego spokoju. Jakkolwiek staromodnie to brzmi, tak chyba działa prawda. Gdy Kalina ustawiając na swoim polu pochowane dotąd macewy symbolicznie odtwarza żydowski cmentarz, by bezwiednie uhonorować nim także tych, którzy zginęli w pogromie, wykonuje pracę ujawnienia. Płaci za nią straszną cenę, ale ta praca nie idzie ma marne. Jest to de facto praca Pasikowskiego. Sekwencja: pogrom na Żydach w czasie wojny - współczesny lincz na tych, którzy o pamięć zamordowanych się upomnieli, ma swoją trzecią odsłonę. Jest nią recepcja filmu. Twórcy "Pokłosia" słyszą wszystko to, co najpierw słyszeli Żydzi i Żydówki, a potem badaczki i badacze opisujący współudział Polaków w Zagładzie. Że nie są Polakami, że żydowskie pachołki, że szkalują dobre imię Polski, że won, że wypierdalać.

Nie obchodzi mnie, kto jest Polakiem. Polką tym bardziej. Niebardzo wiem, co to znaczy. Słuchając, co prawdziwi Polacy mówią o Pasikowskim i jego aktorach wnioskuję, że być Polakiem to być antysemitą, ksenofobem i marzyć o pogromowym ludzie. Dziękuję, postoję. Obchodzi mnie natomiast (coraz bardziej) jak zachować się przyzwoicie. Pasikowski nakręcił o tym film. Pierwszy nad wyraz przyzwoity polski film o postawach Polaków wobec Żydów i Zagłady.
Na jedenastego listopada
2012-11-06 20:14:30
Nie fraszka, lecz wiersz. Fragment poematu właściwie. Autorstwa Bożeny Keff. A poemat nazywa się "Utwór o Matce i Ojczyźnie"*.

Jakem Persefona

Narratorka
Usia ma już siwe włosy, ale farbowane, matka nie farbuje.
Usia ją odwiedza po dłuższym czasie, żeby zobaczyć jak też matka
radzi sobie w życiu na te stare lata nowego wieku.
Napiły się herbaty, trochę milczą, patrzą w telewizor,
co tam w kraju. Pomnik Dmowskiego stawiają. Matka mówi: Popatrz
wszędzie ten łajdacki faszyzm, zawsze ci łajdacy.
Kiedy byłam młoda, po Lwowie biegali z żyletkami i ciachali Żydów,
teraz Żydów nie ma, wszyscy zabici, reszta wypędzona. Żałuję, że tu zostałam
(lecz cóż człowiek był głupi niezaradny durny).
Ale dla tych endeków nic się nie zmieniło. Żydów sami sobie naznaczają.
Moralność to dla nich jest coś, dzięki czemu mogą ciachać żyletkami innych,
poza tym nic z niej nie rozumieją, ojczyzną i bogiem znowu
gębę wycierają od rana do nocy. Nie zasługują tutaj na jednego Żyda,
jakiegokolwiek nie byłby narodu, płci, orientacji czy koloru skóry.
I nie wiem, jak sobie w tym kraju poradzą
porządni ludzie, może kiedy Europa otwarta, po prostu wyjadą
lub muszą się męczyć. Ja zresztą, jak wiesz, w żadnego boga nie wierzę.
Ja jestem realistką, łudzić się w mojej sytuacji byłoby niegodne.
Wierz mi, może czasem za dużo gadałam, lecz i za wiele przeżyłam.

A Usia powiada: Jakem Persefona, zgadzam się z Tobą, Hekate,
I muszę powiedzieć, że człowiekiem jesteś przyzwoitym.


Jako że jest mi bardzo bliska powyższa definicja przyzwoitości, apeluję do osób, które chciałyby zachować się przyzwoicie, by w dniu 11 listopada 2012 roku zaprotestowały przeciwko demonstracji jednoczącej skrajną i umiarkowaną prawicę pod hasłem "Marsz Niepodległości". Bo pod tym hasłem, mniej lub bardziej jawnie, maszerują wyżej wymienione żyletki.

*Bożena Keff, Utwór o Matce i Ojczyźnie, korporacja ha!art, Kraków: 2008
Składanka dla Ani
2012-10-13 23:24:22
Będzie krótka. Dwa kawałki. Te, które nieodmiennie podrywały Anię do tańca na furiackich imprezach. "Puść te piosenki. Wiesz które. Te twoje moje ulubione" - mówiła. No to puszczam.






Dziś w nocy zmarła Anna Laszuk. Dziennikarka radia Tok Fm, redaktorka naczelna nieregularnika lesbijsko-feministycznego "Furia", aktywistka na rzecz godności i praw kobiet oraz mniejszości seksualnych.