O polską podmiotowość zdekolonizowaną
2014-02-18 21:53:21

Jednym z głównych tematów przedostatniego numeru pisma „Bez dogmatu” jest „patriotyzm prawy i lewy” i znalazła się tam między innymi polemika z moim artykułem pt. „Lewica, peryferie, patriotyzm” autorstwa Piotra Rymarczyka[1]. Właściwie jest to polemika tylko z tą częścią tekstu, w której krytykuję stanowisko Jana Sowy, a pominięte zostają pozytywne propozycje rozumienia lewicowego patriotyzmu zawarte w drugiej części – prawdopodobnie dlatego, że wykraczają one poza przyjęte schematy myślenia i kategoryzowania tego co lewicowe i prawicowe. Ugrzęźnięcie w utartych sposobach myślenia uniemożliwia też autorowi zauważenie pewnych istotnych elementów mojej argumentacji, co prowadzi do jej błędnego zrozumienia. Bardzo możliwe jednak, że nie jest on jedyną osobą odczytującą w ten sposób to, co napisałam, dlatego warto pewne rzeczy wyjaśnić. Tym bardziej, że tezy Jana Sowy odbiły się szerszym echem po jego wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej”, w którym stawia mocno kontrowersyjną tezę, że rozbiory były dla Polski korzystnym wydarzeniem.

Zdaniem Rymarczyka moja argumentacja sprowadza się do tezy, że „mieszkańcy poszczególnych krajów poczucie własnej wartości powinni opierać na realnych bądź domniemanych sukcesach wybitnych rodaków”. Tak, panie Piotrze, chodziło mi zwłaszcza o sukcesy domniemane! O takich też przecież pisałam, nieprawdaż? A pomijając tę małą manipulację, pokazującą nastawienie polemisty, to przede wszystkim niczego takiego nie twierdziłam. Wręcz przeciwnie – twierdzi tak Jan Sowa. Tzn. oczywiście nie wprost, ale właśnie takie założenie leży u podstaw jego tezy, że Polska i w ogóle cała Europa Środkowo-Wschodnia jest „brakiem”. Dlaczego? Bo na poziomie narodowym bądź regionalnym nie ma, zdaniem Sowy, sukcesów wystarczających do tego, aby jednostkowi ludzie mogli opierać na nich swoje poczucie własnej wartości. Zarówno Polskę, jak i tę część Europy zamieszkuje bardzo wielu ludzi: mniej lub bardziej zdolnych czy pracowitych, zasługujących na podziw czy szacunek w różnym stopniu, ale jednak będących – zarówno indywidualnie, jak i kolektywnie – czymś więcej niż „brakiem”. Jednak domagając się, by podać „styl architektoniczny pochodzący z Polski, prąd w malarstwie podyktowany przez Węgrów, gatunek literacki wymyślony przez Bułgarów, przełom naukowy dokonany na Litwie, rewolucyjną ideologię polityczną rodem z Rumunii czy nawet czeskie danie, które podbiło restauracje świata” Jan Sowa odmawia tym wszystkim ludziom prawa, by ich indywidualne, lokalne osiągnięcia w ogóle cokolwiek znaczyły. Twój kraj nie liczy się w „wielkim świecie”, to przykro mi: nie istniejesz.

Ja natomiast wyraźnie krytykuję jego żądanie stwierdzając, że samo jego postawienie „jest gestem przemocy, gdyż uzależnia od spełnienia pewnych wymogów kulturowych prawo nie tylko do równoprawnego udziału we wspólnocie narodów, ale wręcz do istnienia, do bycia czymś więcej niż „brakiem”. […] Aby mieć prawo do równego szacunku na arenie międzynarodowej, dany naród naprawdę nie musi posiadać kilku noblistów.” Co więcej, pokazuję, że wymagania takie stawia się ludom kolonizowanym lub marginalizowanym, a nie na przykład przynależącym do centrum Belgom lub Norwegom. I w przypadku „trzeciego świata” już dawno zdemaskowano neokolonialny rasizm takich wymogów[2], który jednakowoż jakoś umyka uwadze, gdy stawia się je peryferiom z „drugiego świata” – zwłaszcza jeśli robi się to w kontekście walki z zaściankowym nacjonalizmem. I dopiero po tej argumentacji przechodzę do pokazania, że neokolonialna perspektywa centrum, jaką przyjmuje Jan Sowa, uniemożliwia dostrzeżenie osiągnięć naukowo-kulturowych także tam, gdzie one istnieją – Polska naprawdę całkiem nieźle pod tym względem wypada w perspektywie ogólnoświatowej.

I gdyby Piotr Rymarczyk zauważył, że nie chodzi mi o żadne dowartościowywanie się cudzymi osiągnięciami, nie musiałby wykazywać, że od mazurków Chopina nikt nie stał się bardziej muzykalny z samego faktu dzielenia z wielkim kompozytorem polskości. Tak, trudno się nie zgodzić – tylko po co walczyć z tezami, których w moim tekście nie ma? Czyżby z tymi, które są, byłoby zbyt trudno, więc trzeba sięgać po chwyty poniżej pasa przypisując mi ewidentne absurdy? Nie ulega wątpliwości, że dla wzrostu muzykalności konieczne jest słuchanie, albo lepiej: granie owych mazurków. A już całkiem najlepiej, jeśli nie ograniczamy się do Chopina, który przy wszystkich zaletach był jednak wtórny, i sięgniemy do wiejskich mistrzyń i mistrzów, o czym pisałam więcej półtora roku temu w „Przekroju” w tekście pt. „Wyzwól swoją wiochę!”. Argumentowałam też (na przykład tutaj), że cenne w kulturze ludowej jest właśnie powszechne uczestnictwo, współtworzenie jej przez zbiorowość, a nie wyspecjalizowane elity, czy co gorsza przemysł rozrywkowy. I w tym kontekście przypisywanie mi kuriozalnej tezy o muzykalności płynącej z samego dzielenia polskości z Chopinem, jest zwyczajnie nieuczciwe.

Czy jednak duma z osiągnięć innych ludzi przynależących do tej samej grupy co my – naszej rodziny, przyjaciół, mieszkańców naszego miasta, regionu lub kraju – jest z zasady zła i wynika z godnego pogardy niedowartościowania i kompleksów? Piotr Rymarczyk wiąże taką dumę z przednowoczesnością, gdy jednostka nie była wyraźnie wyodrębniona ze wspólnot, do których należała, dlatego zarówno duma, jak i odpowiedzialność były zbiorowe. Rymarczyk jest już oczywiście nowoczesny i twierdzi, że tak jak odpowiedzialność zbiorowa odeszła już w przeszłość, tak też powinno stać się ze zbiorową dumą.

Jednak po indywidualistycznej nowoczesności trzeba zrobić kolejny krok wychodząc poza skrajności kolektywizmu oraz indywidualizmu i biorąc z obu z nich to, co wartościowe. To właśnie starałam się zrobić w swoim tekście, a dokładniej w jego drugiej części pominiętej przez Rymarczyka. Jak przywrócić myślenie wspólnotowe nie zatracając przy tym praw jednostek? To niezwykle ważne pytanie stawia sobie obecnie wiele osób na lewicy, ale zamknięty w dychotomii przednowoczesnej wspólnoty i nowoczesnego indywidualizmu Piotr Rymarczyk nie jest w stanie dostrzec trzeciej możliwości.

Bo to wszystko kwestia niuansów. Nie, w pewnej formie odpowiedzialność zbiorowa nie odeszła w przeszłość i, co więcej, wcale byśmy tego nie chcieli. Straciłyby przecież wtedy sens wszelkie historyczne rozliczenia, na przykład te dotyczące roli Polaków w Zagładzie Żydów, chętnie podejmowane przez redakcję „Bez dogmatu”. Oczywiście, osoby urodzone po wojnie nie mogą być odpowiedzialne w ścisłym sensie tego słowa za to, co czynili ich przodkowie, czy tylko współziomkowie ich przodków. Ale historia kształtuje ich tożsamość i odpowiedzialność za takie a nie inne jej pisanie spoczywa właśnie na współczesnych. Tylko że nie możemy domagać się, aby Polacy przyjęli do wiadomości wstydliwe elementy swojej historii, a przy tym jednocześnie odbierać im możliwość czerpania poczucia wartości z jej pozytywnych stron. Nie może być wyłącznie zbiorowej odpowiedzialności bez dumy.

Tym bardziej, że podobnie jak wysuwane przez Jana Sowę tezy o „braku” będącym istotą polskości, próba odebrania owej dumy jest właśnie gestem neokolonialnej przemocy. Pogardliwe stwierdzenia o „kompensacji swoich kompleksów” pomijają ten drobny fakt, że narodowa duma jest najmocniej pielęgnowana właśnie przez dominujących. Czym innym bowiem jest pomysł zrobienia układu okresowego z flagami określającymi kraj odkrycia poszczególnych pierwiastków? Polskie internautki protestowały, gdy okazało się, że polon i rad zostały przypisane Francuzom, ale amerykańska administratorka profilu odpowiedziała im: "Jest tutaj bardzo dużo ludzi, którzy muszą nauczyć się czytać. Podpis mówi: kraj, gdzie odkryto pierwiastek, nie narodowość odkrywcy".

Metodologia zaiste słuszna z punktu widzenia postkolonialnych potęg, które z powodu swojej militarnej i ekonomicznej przewagi były i wciąż są w stanie przyciągać najzdolniejsze jednostki i budować swoją siłę na pracy ludzi pochodzących z krajów, które – jak się potem okazuje – zwyczajnie do rozwoju i nauki nie dorosły. Amerykanie, Francuzi czy Brytyjczycy nie leczą w ten sposób żadnych kompleksów, tylko umacniają swoje poczucie wyższości jako centrum świata, a piszący o „braku” Jan Sowa, albo Piotr Rymarczyk pogardliwie piętnujący zbiorową „kompensację kompleksów” stają po stronie silnych kolonizatorów przyjmując ich optykę za prawo przyrody. Podkreślmy raz jeszcze, że oczywiście taka zbiorowa duma (czy też odpowiedzialność za negatywne aspekty historii) nie jest wyłącznym tworzywem jednostkowej tożsamości, chociaż jest jej istotnym elementem.

Rymarczyk przywołuje pogląd, że „biednych nie stać na to, żeby nie być patriotami”. Stwierdza jednak, że patriotyzm polegający na kompensacyjnym budowaniu swojego poczucia wartości wyłącznie na osiągnięciach innych jest reakcyjny: łagodząc frustracje za pomocą złudzeń uniemożliwia zmianę rzeczywistości sprawiającej, że kompensacja jest tutaj w ogóle potrzebna. Cóż, z pewnością jeśli wykluczeni leczą rany snami o potędze, zamiast podjąć walkę o zmianę swojej sytuacji, to niezgodność fantazji z brutalną rzeczywistością może powodować tylko frustrację i agresję – dokładnie tak, jak się to dzieje w przypadku nacjonalistycznie rozumianego patriotyzmu. Sęk w tym, że jak pisałam wyżej, nie chodziło mi w żadnym wypadku o paternalistyczne pochylenie się nad biedakami, którym niezbędne są ich iluzje. Aby dążyć do zmiany własnej sytuacji, do przekształcania własnego otoczenia, regionu czy kraju, konieczne jest bowiem poczucie, że po pierwsze jesteśmy do tego zdolni, a po drugie: że tutaj przynależymy, że to jest nasze. Dlatego, jak pisałam, lewicowy patriotyzm powinien być rozumiany jako budowanie takiej „naszości”, w której jest miejsce dla każdej i każdego. W której jednostki zostają upodmiotowione poprzez przynależność respektującą ich rozmaite odmienności.

Natomiast poczucie, że jesteśmy w stanie jakkolwiek zmienić nasze otoczenie czy wymyślić rozwiązania dla naszych problemów, niszczone jest – powtórzę raz jeszcze za moim tekstem – właśnie przez zapatrzonych w „obiektywne centrum” światowców pokroju Jana Sowy. Tak, to jego tezy reakcyjnie uniemożliwiają zmiany. A przy tym, co gorsza, nie łagodzą, ale wzmagają frustracje wykluczonych. Jeśli wszystko, co polskie, jest z definicji zacofane, a rozbiory były największym dobrodziejstwem, jakie kiedykolwiek przytrafiło się Polsce, to po pierwsze okazuje się, że Polacy z definicji nie są w stanie reformować swojego kraju, a po drugie – że właśnie dlatego nie mają do niego prawa. Nie może należeć do nas, bo jesteśmy na to zbyt głupi i zacofani. Czy kogoś może dziwić, że takie tezy wzbudzają furię, a przy tym poczucie potwornej bezsilności, przy której jedynym wyjściem wydaje się zdemolowanie wszystkiego wokół?

A przecież wcale nie musiało tak być. Tak destrukcyjne konsekwencje nie wypływają wcale w konieczny sposób z historycznych badań Jana Sowy – wystarczyłoby, żeby nie przyjmował za dobrą monetę zapewnień szlacheckiej braci, że tylko oni są Polakami, a interesy Polski są tożsame z ich grupowym interesem. Właśnie tak: Jan Sowa demaskując egoizm szlachecki, jednocześnie legitymizuje zawłaszczenie polskości przez tę stosunkowo niewielką grupę dominującą całe państwo. Bo tylko przy takim założeniu wynika z jego badań, że polskość (czyli szlacheckość) jest zacofaniem i nieuleczalnym rakiem, na który pomogą tylko rozbiory.

Wyobraźmy sobie ten sam materiał historyczny ujęty w inny sposób: skoro polskość rozumiana w szlachecki sposób dotyczyła tylko niewielkiego marginesu społeczeństwa, który rościł sobie prawo do bycia całością, to znaczy, że nie była ona naprawdę polskością. A zatem trzeba jej szukać gdzie indziej, przeformułować ją odrzucając „husarskie” tradycje – ale przecież nie wyrzucać na śmietnik, bo to oznacza skazanie na nieistnienie całej tej reszty społeczeństwa, która właśnie dla szlachty nie istniała. I jeśli przyjmiemy taki punkt widzenia, możemy znaleźć w przeszłości dowody na to, że owszem, możliwa jest reforma państwa polskiego i działanie na rzecz dobra wspólnego nie pochodzące wcale z zewnątrz. Choćby takie drobne wydarzenie, jak Konstytucja 3 Maja. Owszem, wtedy było już za późno, nie miała szans zostać wprowadzona w życie – ale w dużej mierze właśnie z powodu działań owych wspaniałych, „reformatorskich” zaborców, w których interesie w żadnym razie nie leżała naprawa państwa polskiego. Czy trzeba przypominać, kto stał za Targowicą?

Pokazanie, w jaki sposób szlacheckie elity zniszczyły polskie państwo, ma w sobie ogromny emancypacyjny i reformatorski potencjał. Przeniesione w teraźniejszość mogłoby służyć do podważenia szkodliwych wzorców patriotyzmu jako chwalebnego umierania za ojczyznę – na przykład w mitologizowanym Powstaniu Warszawskim. Mogłoby zwrócić uwagę na współczesne mechanizmy sprawiające, że to, co polskie, jest zawłaszczane przez różnego rodzaju elity, przywracając widzialność na przykład wsi, czy szerzej – ludziom pracującym fizycznie.

To wszystko zostaje jednak uniemożliwione przez wnioski, jakie wyciąga ze swoich analiz Jan Sowa, a ich źródłem jest przyjęcie neokolonialnej perspektywy oraz uznanie zachodnich wzorców rozwoju za „obiektywnie najlepsze”. I tak lewicowy demokrata Sowa wygłasza peany na cześć kapitalizmu i monarchii absolutnej napomykając na przykład, że „odkrycia geograficzne” dały państwom Europy zachodniej „możliwość zainwestowania zasobów i wysiłku w handel, a nie rolnictwo”. Trzeba przyznać, że „odkrycia geograficzne” to bardzo ładna, oświecona i cywilizowana nazwą na kolonizację i bezlitosną eksploatację ludów i terenów „odkrytych”.

Sęk zatem w tym, by opowiadając się za modernizacją nie odbierać Polkom i Polakom podmiotowości, bo bez niej możliwa będzie co najwyżej „nowoczesność” neokolonialna, oparta na dominacji i przez to sama się podważająca. Im bardziej taką - ujmowaną jako z konieczności zewnętrzną - „nowoczesność” usiłuje się wprowadzać, tym bardziej widać, że jest tu ona ciałem obcym, tym większy przeciwko niej bunt potwierdzający samospełniające się przepowiednie o „polskości opierającej się nowoczesności”. Krytykowanie mitów narodowych jest z pewnością potrzebne, ale czy subtelność niezbędna do tego, by nie zrównywać od razu polskości z brakiem i zacofaniem, naprawdę wykracza poza możliwości kogoś takiego jak Jan Sowa? Czy dostrzeżenie, że bez upodmiotowienia nie będzie żadnej zmiany społecznej jest zbyt trudne? Mam nadzieję, że jednak nie. Czego sobie i Państwu serdecznie życzę.



[1] P. Rymarczyk, Duma i zniewolenie, „Bez dogmatu”, nr 97 (III/2013).

[2] Ten sam mechanizm stosowany jest zresztą także wobec kobiet: stwierdza się ich mniej liczne dokonania naukowe czy artystyczne i wywodzi stąd ich ogólną niższość – dziwnym trafem przeoczając przy tym to, w jaki sposób dominacja mężczyzn uniemożliwiała kobietom takie osiągnięcia, a podwójne standardy oceny wciąż znacznie je utrudniają.


poprzedninastępny komentarze