Żeby tylko pokazówka
2014-04-25 16:52:44
Chciałoby się wierzyć, iż przyjęta pod dyktando przez Sejm RP „uchwała kanonizacyjna” była tylko i wyłącznie pokazówką: żenującą, zawstydzającą, miejscami wręcz śmieszną, ale pozbawioną jakiegokolwiek realnego pokrycia. Niestety, ów urzędowy hołd ma znacznie szerszy, szkodliwy dla nas wszystkich wymiar.

Po pierwsze, przyjmując uchwałę, parlamentarzyści postawili poza nawiasem tak chętnie przywoływanej w tekście „wspólnoty narodowej” (czyli społeczeństwa) wszystkich, którzy z tezami nie zgadzają: ateistów, osoby innego wyznania, ale też tysiące katolików, którzy wbrew intencjom Episkopatu mają odwagę patrzeć krytyczniej na stan kościoła i „dokonania” Jana Pawła II. Uchwała, na szczęście, nie ma mocy wykonawczej, lecz niejako sankcjonuje podział na tych „dobrych” i tych „mniej dobrych” (bo rozbijających jedność „narodowej wspólnoty”) Polaków.

Po drugie, przyklepanie uchwały bez dyskusji, nie różni się w niczym od praktyk z poprzedniego systemu (w którym się ponoć raz na zawsze rozstaliśmy). Jest jedna, ustalona odgórnie prawda, którą wszyscy mają zaakceptować bez szemrania. Idol wprawdzie nieco inny, lecz wszystko poza tym zostało po staremu.

Po trzecie, uchwała, w samym brzmieniu sprzeczna z konstytucyjnym zapisem o świeckości i neutralności światopoglądowej, jest potwierdzeniem statusu katolicyzmu, w jego najbardziej reakcyjnym wydaniu, jako religii państwowej. A kościoła jako nadrzędnej instytucji.

Właściwie nie ma się co dziwić. Charakter uchwały kanonizacyjnej nie jest niczym nowym. Po prostu potwierdzono stan rzeczy jeszcze jednym urzędowym stemplem.
Jak Tusk ewoluuje w stronę socjaldemokracji
2013-06-26 20:19:49
Premier Tusk stwierdził (dosłownie), że związki zawodowe idą na wojnę z państwem polskim.

Nie tak dawno temu, wybitny współczesny myśliciel polityczny Aleksander Kwaśniewski, powiedział w rozmowie z GW, iż "Tusk nie jest już liberałem, ale nie został jeszcze socjaldemokratą".

Skoro Tusk jest zatem na dobrej drodze do zostania socjaldemokratą, to naturalnym jest, że w swojej (na razie) retoryce, wzoruje się na innym znanym przedstawicielu tejże opcji. Przypomnijmy:

Strajki, gotowość strajkowa, akcje protestacyjne stały się normą.

Rozmyślne torpedowanie rządowych poczynań sprawiło, że efekty są niewspółmierne do włożonego wysiłku, do naszych zamierzeń. Nie można odmówić nam dobrej woli, umiaru, cierpliwości. Czasem było jej może aż zbyt wiele. Nie można nie dostrzec okazywanego przez rząd poszanowania umów społecznych. Szliśmy nawet dalej. Inicjatywa wielkiego porozumienia narodowego zyskała poparcie milionów Polaków.

Narastająca agresywność ekstremistów.

Autor: Wojciech Jaruzelski, 13 grudnia 1981.

Krzysztof Pacyński

Potrzeba gestu
2013-06-24 21:47:57
Czy odwoływanie Hanny Gronkiewicz-Waltz z funkcji prezydenta Warszawy ma w ogóle sens? Nieraz słyszałem już takie pytanie z ust osób bynajmniej w Platformie czy innej opcji prawicowej nie zakochanych. Należy wziąć pod uwagę ten sceptycyzm. Gdyby referendum się powiodło, do ratusza wkroczy mianowany przez rząd komisarz, a więc na pewno kolega partyjny pani prezydent. Potem nastąpią przedterminowe wybory, ale kondycja partii lewicowych czy potencjalnych sensownych pozapartyjnych inicjatyw wyborczych w stolicy nie napawa optymizmem. Można więc śmiało założyć, iż następnym prezydentem będzie członek PO lub PiS-u. A zatem i tak źle, i tak niedobrze.

Jednak mimo słabych widoków na odebranie prawicy ratusza, uważam, iż odwołanie Gronkiewicz-Waltz nie tylko ma sens, ale wręcz należy to zrobić. Niedawno uświadomiłem sobie, z pewnym przerażeniem, iż Lech Kaczyński był lepszym niż ona gospodarzem stolicy. A że Kaczyńskiemu daleko było do choćby „dobrego” prezydenta, to bardzo wiele mówi o jakości obecnych władz Warszawy. Prezydentura Kaczyńskiego na dobrą sprawę sprowadzała się do jednego projektu: budowy muzeum Powstania Warszawskiego. Projektu, przyznać trzeba, udanego, muzeum stanowi wartościową pozycję na mapie stolicy, jednakże nawet przy niewyczerpanych pokładach dobrej woli trudno uznać jedno osiągnięcie za udane rządy. Gronkiewicz natomiast robi dużo i to jest właśnie przerażające.

Ze świecą by szukać wartościowych projektów obecnej administracji. Tam, gdzie Kaczyński nic nie tworzył, ale też nie, przez nieaktywność, burzył, jego następczyni wciela się w istnego demona destrukcji. Długość listy obiektów zburzonych, lub wyprzedanych za grosze, jest porażająca. Jeżeli w Warszawie powstaje cokolwiek wartościowego, dzieje się tak albo za sprawą inicjatywy społecznej, albo działań administracji centralnej, bo budowy kolejnych osiedli zamkniętych, na zamieszkaniu w których zwykłego mieszkańca nie stać, trudno uznać za wartościowe z punktu widzenia rozwoju miasta. Administracja nie jest nawet w stanie wywiązać się z najprostszych funkcji, co doskonale ilustruje ostatnia „afera śmieciowa”.

Prezydentura Gronkiewicz jest najjaskrawszym przykładem czystego, bezmyślnego neoliberalizmu, żywcem przeniesionego ze „złotych lat dziewięćdziesiątych”. Jeżeli trafia się okazja, by dać temu stylowi rządów czerwoną kartkę przy urnie wyborczej, to należy to zrobić. Może i będzie to gest, który nie zmieni politycznego status quo nad Wisłą, ale gesty też się liczą. Wszystkie procesy polityczne zaczynały się właśnie od gestu.
Słowo na 30 kwietnia
2013-04-30 20:01:06
Sześćdziesiąt osiem lat temu pewien pan wolał strzelić sobie w skroń, niż spojrzeć w oczy bankructwu dzieła swego życia. Ów pan nazywał się, rzecz jasna, Adolf Hitler.

Dziś jednak byłby pewnie zadowolony, że mimo nauk przeszłości, wciąż nie brakuje takich, którzy chcieliby jego chore marzenia przywrócić do życia. Wszak sam zaczynał jeszcze skromniej.
Na śmierć pana profesora
2013-04-15 17:58:01
Z wielkim smutkiem przeczytałem wiadomość o śmierci znakomitego historyka, profesora Andrzeja Garlickiego. Miałem swego czasu przelotny zaszczyt uściśnięcia jego dłoni, lecz trwałą znajomość, podobnie jak tysiące innych czytelników, zawarłem z jego książkami i artykułami.

Śmierć profesora, wybitnego znawcy tematyki II RP, jest tym dotkliwsza w czasach, gdy bezkrytyczne wygładzanie historii dwudziestolecia przybiera tym przerażające, że groteskowe, rozmiary. Mój kolega redakcyjny, Przemek Prekiel, skomentował na facebooku "jest coś silniejszego niż śmierć. To pamięć." Miejmy taką nadzieję.
Wieści gminne y inne (6)
2013-04-13 15:34:28
Usłyszałem niedawno frazę "lewica smoleńska" i wywróciły mi się trzewia. Co łączy lewicę smoleńską, lewicę neoliberalną, lewicę faszystowską i jednorożce? To, że nie istnieją.


Leszek Miller zapowiedział, że pozwie Antoniego Macierewicza za twierdzenie, jakoby trzy osoby przeżyły pamiętną katastrofę tupolewa.

Premier Miller jest człowiekiem starej daty i dlatego pewnie nie zna przysłowia don't feed the troll.


W kościele katolickim rozgorzała debata na temat zniesienia celibatu. Podobnie jak w przypadku debat o prezerwatywach, AIDS i ubóstwie uwierzę, jak zobaczę coś więcej niż gadanie.


Groźba wybuchu wojny na Półwyspie Koreańskim jest jak stary mem. Czas stworzyć nowy.
Wieści gminne y inne (5)
2013-04-11 13:45:43
Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, iż Warszawa niedługo wzbogaci się o rondo im. Margaret Thatcher. Rozczarowuje mnie kompletny brak odwagi, jaki w tej sprawie wykazali radni mojej dzielnicy. Baronessa Thatcher to stanowczo za mało. Czemu by nie pójść o krok dalej i uhonorować bardziej zasłużonego dla Polski czempiona demokracji, wybitnego wolnorynkowca i pogromcy czerwonych? Generała Pinocheta na przykład.


Lech Wałęsa gościł na Kongresie Lewicy. abstrahując od problematycznych związków byłego prezydenta z lewą stroną sceny politycznej, jak i faktu zaproszenia go niebawem po wygłoszeniu skandalicznej wypowiedzi na temat homoseksualistów, niepokoję się o stan pamięci pana Millera.

Leszek Miller widocznie zdążył zapomnieć kim był Tadeusz Fiszbach. Fiszbach próbował swego czasu budować partię lewicową pod patronatem Wałęsy i od tego czasu wszelki słuch po nim zaginął.
Wieści gminne y inne (4)
2013-04-08 14:02:57
W internecie powstaje strona dzięki której, za niewielką opłatą, uczniowie znajdą rozwiązanie na każde podręcznikowe zadanie na zasadzie "kopiuj-wklej".

To się dopiero nazywa reforma. Minister Handke byłby dumny.


W Częstochowie montują największą na świecie figurę JPII. Dni świetności Chrystusa ze Świebodzina są policzone.


Były dyktator Pakistanu Pervez Musharaff został wezwany przed sąd aby odpowiedzieć na zarzuty popełnienia zdrady stanu. Generał nie będzie musiał się przygotowywać, w końcu używał dokładnie tej samej metody wobec poprzednika i zna drill.


Z ostatniej chwili: zmarła Margaret Thatcher. No comment.
Wieści gminne y inne (3)
2013-04-04 19:07:24
Poseł Anna Sobecka (Koło Fanów Ojca Rydzyka) złożyła ponad 650 interpelacji o niemal identycznej treści, na co prezydium Sejmu zaregowało arbitralnym skierowaniem tego stosu makulatury do kosza.

Jak widać spam kwitnie także poza siecią.


Arcybiskup Głódź został pominięty przy obsadzaniu archidiecezji wrocławskiej. Festung Breslau może oddychać spokojnie.


Wielkimi krokami zbliża się 10 kwietnia. I to wszystko, co powinniśmy na ten temat wiedzieć.


Tymczasem za oceanem: zdyskredytowany grzechem cudzołóstwa były gubernator Karoliny Południowej Mark Sanford nieoczekiwanie zdobył republikańską nominację w wyborach uzupełniających do Izby Reprezentantów, ale czeka go ciężka walka w wyborach właściwych. Zazwyczaj demokraci nie mają szans w tym okręgu.

Jak wielu amerykańskich polityków Sanford urodził się w niewłaściwym kraju. Nad Wisłą można było gościć na łamach "Erotycznych immunitetów" i nikogo to tak naprawdę nie obchodziło.
Mniej znane kino "atomowe"
2013-04-03 16:07:03
W mediach od dobrych dni huczy o możliwości rychłej konfrontacji nuklearnej na półwyspie koreańskim. Osobiście, zamiast zwracać uwagę na ograne sztuczki reżimu z Pjongjangu, a posiadając chyba za dużo wolnego czasu na urlopie zdrowotnym, wolę pooglądać filmy o wojnie jądrowej.

Prawie wszyscy widzieliśmy lub kojarzymy The Day After, Ostatni brzeg czy Doktor Strangelove. Są też pozycje mniej znane, a nie mniej godne polecenia.


Fail-Safe (USA, 1964)

Majstersztyk Sidneya Lumeta nie miał szczęścia, przyćmiony popularnością Dr Strangelove'a. Szkoda, gdyż oba filmy stanowią klasę samą w sobie, Strangelove jako czarna groteska, zaś Fail Safe jako wizja czarnej rzeczywistości.

To tu bodajże po raz pierwszy wprowadzono problem „niewinnego” błędu technicznego, który wywołuje lawinę nieszczęść. Po tym jak rzekomo niezawodny mechanizm, wyprodukowany przez najlepszą korporację, ulega awarii w wyniku której jedna z grup bombowców nie została zawrócona, obie strony nie ustają we wspólnym wysiłku, aby najpierw gapowiczów zawrócić, a potem zestrzelić, nim zdołają zrzucić ładunek jądrowy na Moskwę. Wszelkie próby kończą się niepowodzeniem i aby ocalić kraj przed radzieckim kontratakiem prezydent USA (znakomity Henry Fonda) dokonuje bolesnego wyboru. By dać radzieckiemu partnerowi punkt oparcia przeciw jego dyszącym żądzą krwi generałom, wydaje rozkaz zrzucenia bomby na Nowy Jork, gdzie, co nadaje jego tragedii wymiar osobisty, znajduje się akurat jego własna rodzina.

Mimo to Fail-Safe zawiera silne optymistyczne przesłanie, że mimo katastrofy i pokrzykiwań betonu po obu stronach Atlantyku, oba mocarstwa są w stanie wykazać się wystarczającą dobrą wolą aby uniknąć najgorszego. Po filmie, nakręconym ponownie w 2000, zostało też trwałe przesłanie: „maszyna popełniła błąd, ale to my jesteśmy odpowiedzialni za nasze maszyny.”

Cały film: http://www.1channel.ch/watch-19478-Fail-Safe (ang.)
Remake: http://www.youtube.com/watch?v=djqlAT-7be4 (ang.)


Threads (Wlk. Brytania, 1984)

Połączenie dokumentu z filmem fabularnym, toczącym się na dwóch płaszczyznach. Pierwszą są perypetie dwóch rodzin z Sheffield w północnej Anglii, złączonych planowanym małżeństwem dwojga nastolatków. W tym samym czasie, gdy przygotowują się do wesela, Związek Radziecki wkroczył do Iranu, co z kolei pociągnęło włączenie się NATO do konfliktu. Jednakże relacje z gwałtownie pogarszającej się sytuacji międzynarodowej są tylko dźwiękami w tle, ignorowanymi przez głównych bohaterów. Drugą osią fabuły są działania miejscowego sztabu kryzysowego.

Jak mało który film, Threads łączy naukowe objaśnienia z realistycznym przedstawieniem fabuły. I spośród wszystkich pozycji o wojnie nuklearnej najdalej wybiega w przyszłość. Dziesięć lat po katastrofie (proces starannie odmalowany), populacja Wielkiej Brytanii kurczy się do rozmiarów średniowiecza, a jej gospodarka niewiele różni się od ówczesnych katorżniczych prac na na roli. Ludzie, rzecz jasna, żyją odpowiednio krócej.

Threads należy do tej kategorii filmów, których nie zamierzam obejrzeć ponownie. Scena topiącego się w nuklearnej fali ciepła kota to, jak dla mnie, za dużo.

Cały film: http://www.youtube.com/watch?v=Ls2M7Xi-Y6A (z napisami)


When The Winds Blow (Wlk. Brytania, 1986)

Telewizyjna adaptacja głośnej powieści graficznej Raymonda Briggsa jest pod wieloma względami unikatową pozycją gatunku, nie tylko z powodu animacji, przywodzącej na myśl chociażby Wodnikowe Wzgórze. Choć może zabrzmieć to niewłaściwie, przez większą część filmu, trudno powstrzymać się od uśmiechu, co w gruncie rzeczy, bez zbędnego patosu, nadaje historii jeszcze tragiczniejszy wymiar.

Bohaterami filmu jest sympatyczna para podmiejskich emerytów, James i Hilda Bloggsowie, których drobnomieszczańska poczciwość została ukazana z typowym brytyjskim humorem. W odróżnieniu od postaci z Threads, państwo Bloggs bardzo biorą sobie do serca coraz bliższe zagrożenie atakiem jądrowym, co sprowadza się do sumiennego wypełniania zaleceń z ulotki, przyniesionej przez pana domu z miejscowej biblioteki. Rzeczywiście, dzięki temu udaje im się przetrwać eksplozję nuklearną. Tego, co następuje potem już jednak nie rozumieją. Z niezachwianą pogodą ducha uważają, że zrobili wszystko, co do nich należało („this is a proper way”) i mogą wrócić do normalnego życia. W końcu zrobili wszystko, co nakazywał biuletyn, a innych wskazówek nie ma.

Dla Bloggsów „przejściowe trudności” przypominają „poprzednią wojnę”, kiedy trzeba było zacisnąć pasa, dbać o swoje domostwo i cierpliwie czekać, aż nadejdzie pomoc a poczta po kilku dniach wznowi działalność, bo jakże by inaczej. Komedia przeradza się w tragikomedię, gdy zażywni staruszkowie spacerują po okolicach oglądając zniszczenia, a dziwny zapach „coś jakby palonego mięsa” biorą za aktywność kuchenną sąsiadów. Piją skażoną wodę, dla pewności przegotowaną (jakże obyć się bez tradycyjnej herbatki?) i cieszą się, że nie ma opadów radioaktywnych („opady radioaktywne to taki szary śnieg”). Tragikomedia się kończy i pod koniec trudno powstrzymać łzy, gdy do bohaterów dociera wreszcie świadomość nadchodzącej śmierci.

Cały film: http://www.youtube.com/watch?v=N9aHT-IlkHo (ang.)


By Dawn's Early Lights (USA, 1990)

Jeden z ostatnich filmów o, przechodzącej w gorącą, zimnej wojnie, wyprodukowany niedługo przed upadkiem ZSRR. Podobnie jak w przypadku Fail-Safe wszystko zaczyna się od tragicznego w skutkach nieporozumienia. Radziecki system wczesnego ostrzegania błędnie odczytuje eksplozję nuklearną nad Donieckiem (robota wojskowego betonu, przerażonego postępami w amerykańsko-sowieckich relacjach) jako atak wyrzutni NATO w Turcji. Następuje automatyczne przeciwuderzenie na cele wojskowe w USA. Dzięki komunikacji pomiędzy prezydentami obu supermocarstw wszystko się wyjaśnia i dochodzi po porozumienia. Happy end...

Oczywiście, że nie. Nieszczęścia mają to do siebie, że chodzą parami. Odpalona automatycznie radziecka rakieta zamiast uderzyć w bazę lotniczą Andrews, o czym Amerykanie zostali w porę ostrzeżeni, zbacza z toru i eksploduje nad północną dzielnicą miasta, zabijając większość rządu. Jakby tego było mało, Chiny, zgodnie z postanowieniami traktatu, atakują cele na granicy z ZSRR, na co Moskwa odpowiada, a amerykański system bierze za drugie uderzenie. Ma być jeszcze weselej? Helikopter z prezydentem zmierzający do bazy lotniczej w Dover rozbija się po drodze. Jedynym ocalałym członkiem administracji jest sekretarz ds. zasobów wewnętrznych, zajmujący się dotychczas rezerwatami w Luizjanie. Za radą pułkownika-sowietologa (samo połączenie brzmi nieco makabrycznie) a ku przerażeniu reszty sztabu, opętany swą historyczną misją i strachem przed „przegraną” (brzmi znajomo?) nowy prezydent decyduje się na pełne uderzenie.

Równocześnie śledzimy losy załogi bombowca, zmierzającego ku celom w głębi ZSRR, stanowiące swoistą prezentację spektrum zachowań w chwili katastrofy jądrowej. Jeden z członków załogi załamuje się, miotając między histerycznym strachem a atakowaniem (dosłownie i w przenośni) kolegów za „tchórzostwo”. Dowódca jest rozdarty między pragnieniem wypełnienia misji a narastającymi wątpliwościami, podsycanymi przez współpilotkę (i kochankę), nakłaniającą do zignorowania rozkazu bez względu na koszt osobisty.

Gdy już wydaje się, że dla świata nie ma ratunku, pojawia się deux ex machina, element tak charakterystyczny i irytujący w amerykańskim kinie. Prezydent przeżył katastrofę śmigłowca aby w porę powstrzymać swego szalonego zastępcę, a ocaleli członkowie załogi bombowca (zakochana para, jakże by inaczej) wracają do kraju.

A mimo to film nie zamienił się w kolejny, sentymentalno-wojowniczy kicz. Możliwość kompletnego fiaska prób odwrócenia w porę tego, co najgorsze przez przypadek oraz zwykłą głupotę nawet dziś skłania do refleksji, może nawet tym bardziej, jako że żyjemy w jeszcze bardziej skomputeryzowanym świecie. Poza tym By Dawn's Early Light jest nie lada ucztą dla fanatyków militariów, nie zapominając rzecz jasna o doborowej obsadzie (Martin Landau, James Earl Jones, Darren McGavin, Rebecca De Mornay, Powers Boothe).

Cały film: http://www.youtube.com/watch?v=yf87gloRGb0 (ang.)
Wieści gminne y inne (2)
2013-03-25 14:51:39
Jak podaje FAKT, pani redaktorowa Terlikowska, gdy tylko myśli jej synka zwracały się ku nieprzyzwoitym sprawom, cierpliwie odwracała jego uwagę.

Oświecona matka. Mogła przecież kazać klęczeć obrzydliwemu onaniście na grochu.


Przesławne lanie, jakie spuścili naszym w piątek, wciąż jest tematem jeden na Gazecie.pl. Ale nic się nie stało, rodacy! Gdy tylko Franciszek znów powie parę słów po polsku, od razu nieprzyjemne wspomnienia znikną z czołówki.


Kara śmierci w USA powolutku dogorywa. W zeszłym tygodniu zniósł ją stan Maryland i na pewno nie pozostanie w tym osamotniony. Jednakże gubernator Kolorado John Hickenlooper, znany z bycia znanym jako "rozsądny, umiarkowany demokrata", najpewniej zawetuje podobną inicjatywę. Gubernator przyznał, że projekt "ma sens", ale sprawy posuwają się "za szybko".

Rzeczywiście, trzeba posuwać się małymi kroczkami i wykazać zrozumienie dla wszystkich stron debaty. Jak już gubernator ustawę zawetuje i podpisze jeden, dwa nakazy egzekucji (aktualnie leżące na jego biurku), to może uzna szlak za przetarty. Patience.
Wieści gminne y inne
2013-03-23 20:19:03
Kabaret Limo traci zlecenia po dopuszczeniu się żartu z papieża.

W czasach ancien regime'u za nieprawomyślny żart można było trafić w najlepszym wypadku na indeks, w najgorszym zaś na Rakowiecką. Na szczęście te potworne czasy są już za nami. Każdy może mówić, co mu się żywnie podoba. Ale jeżeli naruszy świętość, niech będzie przygotowany, że obudzi się w próżni.

Parafrazując klasyka: "Limo nie istniało. Limo nigdy nie istniało".


Prokurator z Ohio zażądał kary śmierci dla świstaka Phila (słynnego odtwórcy głównej roli w "Dniu świstaka") za przepowiedzenie wczesnej wiosny, podczas gdy dookoła nic tylko śnieg i mróz.

Kiedyś za wszystko złe w narodzie odpowiadali krwiożerczy Indianie. Potem tę pożyteczną rolę odgrywali kolejno imigranci podlejszego pochodzenia, anarchiści, komuniści i czający się za każdym rogiem talibowie. Czemuż bezczelny futrzak, który, zbudzony z głębokiego snu zimowego, nie potrafił dojrzeć własnego cienia, nie miałby wejść do panteonu? Jednak sądzę, że pan prokurator nieco się pośpieszył. Najpierw należałoby delikwenta umieścić na parę lat w Guantanamo. Przecież musi wydać wspólników.


Nowy sondaż w Brazylii. Prezydent Dilma Rousseff cieszy się poparciem 58% badanych, daleko dystansując potencjalnych rywali: Marinę Silvę z Partii Zielonych (16%), senatora Aecio Nevesa z Partii "Socjaldemokratycznej" (10%) oraz gubernatora Pernambuco Eduardo Camposa z Partii Socjalistycznej (6&).

Brazylijscy "socjaldemokraci" (podobnie jak ich koledzy z Portugalii osobliwie przywiązani do niezbyt ścisłej nazwy) muszą być szczególnie przybici marnym poparciem dla ich wielkiej nadziei Nevesa, ulubieńca mediów o autentyczności lalki Barbie. Swego czasu Bill Clinton przepowiadał im długie lata rządzenia jako "rozsądnej sile trzeciej drogi". Sic transit gloria mundi...

Nic dziwnego, że opozycja szuka innych kandydatów, jak choćby jedna z licznych frakcji Partii Ruchu Demokratycznego (PMDB), którego członkowie zajęci są wzajemnym zwalczaniem się i zawiązywaniem rozmaitych aliansów na zewnątrz. Ich nadzieja to Jose Sarney, senator i były prezydent Republiki w latach 1985-1990, właściciel dwóch stanów i zawodowy oligarcha, którego receptą na sukces jest życie w zgodzie ze wszystkimi swoimi następcami od Itamara Franco poczynając, a na Dilmie kończąc. Sędziwy wiek Sarneya (82 lata) nie odstrasza zwolenników.

Dlaczego nie? W końcu Brazylia jest krainą come backów. Można by jeszcze dołączyć do stawki Fernanda Collora de Mello.
W przededniu konklawe
2013-03-11 20:52:47
W przededniu konklawe pozostaje mi życzyć moim czytelnikom i mojej ojczyźnie jednego: od kolejnego papieża-Polaka wybaw nas Panie.
Król jest nagi
2013-02-17 00:03:43
Przyznaję, że podczas ostatnich wyborów oddałem głos na listę Ruchu Palikota. Nie była to łatwa decyzja. Znana wszystkim tendencja lidera nowej partii do zmiany poglądów w zależności od koniunktury nie stanowiła zbyt atrakcyjnej perspektywy dla wyborcy pragnącego odrodzenia się w Polsce silnej lewicy. Ostatecznie zdecydowałem się przyłączyć do niepewnego eksperymentu z dwóch zasadniczych powodów: fiaska przywództwa Napieralskiego w SLD oraz, co ważniejsze, szansy na wprowadzenie do Sejmu takich kandydatów jak Wanda Nowicka i Anna Grodzka. Perspektywa na tyle kusząca, aby przy wrzucaniu kartk do urny przymknąć oko na obecność całkowicie nielewicowych elementów w przedsięwzięciu.

Nie trzeba było długo czekać na pierwsze rysy, byłem jednak dumny z tej części posłów Ruchu, którzy gdy zachodziła potrzeba głosowali zgodnie z deklarowanymi lewicowymi przekonaniami, a wbrew dyrektywom przewodniczącego, który pomimo gromkich zapewnień o zerwaniu ze „starą polityką” szybko okazał się jeszcze jednym partyjnym kacykiem, gotowym ściąć każdą głowę, która choćby odrobinkę wychyli się z szeregu.

Nie wiem co zaszło między Nowicką a Palikotem, ale nie wierzę w oficjalną wersję podawaną przez tego drugiego. To, żeby posłowie – a zwłaszcza liderzy klubów - nie mieli pojęcia o przyznawaniu przez prezydium nagród jego członkom, praktyce trwającej od lat, jest bardzo mało prawdopodobne, a nawet gdyby istotnie to było powodem, to czemu przypomniał sobie o tym dopiero teraz? Naciągany pretekst, wymyślony na poczekaniu. Być może Wanda Nowicka była zbyt samodzielna na Jego Wysokości Przewodniczącego gusta. A może chodziło o różnice programowe? Odpowiedzi na to pytanie mogą udzielić wyłącznie sami zainteresowani. Tym, co nie ulega wątpliwości jest rozbieżność między oficjalnym wizerunkiem a prawdziwymi praktykami Palikota w polityce.

Co więcej, przewodniczący posunął się wręcz do obrzydliwości, używając w tym konflikcie Anny Grodzkiej jako żywej tarczy. Przykre, tym bardziej że pani Grodzka jest osobą w pełni kwalifikowaną do pełnienia funkcji wicemarszałka, co udowodniła codzienną pracą w Sejmie. Palikot ma sprawy merytoryczne w pięcie, a obie panie potraktował przedmiotowo niczym pionki na szachownicy. Divide et impera.

Jeżeli miałem jakiekolwiek złudzenia wobec projektu pana Palikota to właśnie skutecznie się z nich wyleczyłem. I mam nadzieję, że panie Grodzka i Nowicka odmówią dalszego udziału w tej grze. Szkoda marnować ludzi lewicy w tym bagnie.
Wróg publiczny numer jeden
2013-02-15 16:07:16
Poznajcie Chucka Hagela. Trudno o bardziej republikańską biografię: urodzony i wychowany w Nebrasce weteran wojny w Wietnamie, biznesmen i polityk, przez dwie kadencje (1997-2009) reprezentujący rodzinny stan w Senacie Stanów Zjednoczonych. W ciągu dwunastu lat w Waszygtonie zapracował na nienagannie konserwatywne referencje, sumiennie głosując wraz z partią w prawie wszystkich sprawach.

Jak więc się stało, że obecnie Chuck Hagel, modelowy konserwatysta z Wielkich Równin, stał się wrogiem numer jeden swoich dawnych kolegów z Senatu?

Zaczęło się jeszcze circa 2006 roku. Choć z początku wiernie popierał decyzję o wysłaniu wojsk do Iraku, wraz z nie najlepszym rozwojem sytuacji Hagel zaczął mieć wątpliwości wobec generalnej linii partii i administracji. Co gorsza nie zawahał się tychże wątpliwości wyartykułować. Potem było już znacznie gorzej. Senator z Nebraski zachował demonstracyjną neutralność w wyborach prezydenckich, zamiast popierać ikonę neokonserwatystów, Johna McCaina. Po zwycięstwie Baracka Obamy przyjął stanowisko współprzewodniczącego prezydenckiej komisji do spraw wywiadu, a także poparł kilku umiarkowanych kandydatów Partii Demokratycznej do Senatu przeciwko ekstremistom z Tea Party, przy których jego własne konserwatywne przekonania wypadają teraz niezmiernie blado.

Zamiast się w porę opamiętać i udać do Canossy, senator Hagel przyjął nominację na sekretarza obrony w gabinecie Obamy. Jeżeli administracja naiwnie liczyła, iż Hagel znajdzie wspólny język z dawnymi kolegami to się przeliczyła. Republikanie zareagowali na kandydaturę niczym byk na czerwoną płachtę. Już wcześniej pokazali na co ich stać, organizując medialny lincz na osobie Susan Rice, pierwszej kandydatce prezydenta na sekretarza stanu.

Blokując nominację Hagela republikanie nawet nie starają się przesadnie ukryć, iż powoduje nimi złość wywołana „zdrada” desygnata. Wygrzebano, co prawda, jakiś wyrwany z kontekstu cytat z czasów, gdy Hagel był jeszcze wzorowym konserwatystą i przywołano raz enty sprawę ataku na ambasadę z Bengazi (co Hagel miał z tym wspólnego Bóg jeden raczy wiedzieć...), lecz motywy republikańskiej mniejszości są jasne: chęć zemsty na odszczepieńcu i wykazania się przed coraz radykalniejszymi wyborcami, dla których najmniejsze odstępstwo od przyjętej ortodoksji zasługuje co najmniej na publiczną egzekucję.

Tak więc Chuck Hagel, modelowy konserwatysta z dawnej ery, stał się pierwszym kandydatem na sekretarza obrony wobec którego zastosowano filibuster. Jak pamiętamy choćby z klasycznego filmu Franka Capry Pan Smith jedzie do Waszyngtonu, filibuster polegał na prawie senatora do przemawiania, póki tylko sił mu nie zabraknie, a dopóki przemawiał, nie mogło odbyć się żadne głosowanie. Dziś już nikt nie musi zdzierać sobie gardła, wystarczy utrzymać większość poniżej sześćdziesięciu głosów (tyle jest wymagane, aby zakończyć debatę), choć większość konstytucyjna wynosi pięćdziesiąt jeden.

Sprawa Chucka Hagela nie tylko obrazuje szaleństwo amerykańskiej prawicy, ale też niewydolność amerykańskich instytucji. Cóż z tego, że jedna strona posiada większość 59 na sto miejsc? I tak z niczym nie może ruszyć.
Republikanie a gwałt
2012-10-24 23:44:28
Świętej Pamięci Andrzej Lepper zasłynął swego czasu stwierdzeniem, iż prostytutki nie można zgwałcić.

Ostatnio okazuje się, że zainteresowanie tematem nie ogranicza się do martwych ikon epoki IV RP.

Przykładowo republikański kandydat na senatora z Missouri, Todd Akin, oświadczył w sierpniu, iż kobiety, które padły ofiarą "prawowitego" (w oryginale "legitimate") gwałtu, rzadko zachodzą w ciążę. Do tej pory nie wiem, czym jest "prawowity" gwałt. Niecierpliwie czekam, aż pan Akin zechce mnie oświecić.

Kandydat z Missouri nie był osamotniony w propagowaniu, powiedzmy, nieortodoksyjnego spojrzenia. Wczoraj głos zabrał inny republikanin aspirujący do Senatu, tym razem z Indiany, Richard Mourdock.

W odróżnieniu od Akina, pan Mourdock nie podjął się rozróżnienia między prawowitym a nieprawowitym gwałtem. Stwierdził jedynie, że gdy ofiara zajdzie w ciążę, to jest to wola Boga. Znając religijność pana Mourdocka i jego zwolenników, wszystko jest zatem OK.

Nam zaś pozostaje jedynie pogratulować Partii Republikańskiej inwencji intelektualnej jej kandydatów.
W obronie W. Mitta Romneya
2012-08-30 00:33:10
Od czasów gdy zatrzymano, a następnie, zgodnie z przyjętą w Nowym Świecie praktyką, usmażono pewnego biednego jak mysz kościelka niemieckiego imigranta, posądzonego o porwanie syna Lindbergha, nie skierowano tylu oskarżeń pod adresem jednej osoby. W tym wypadku posądzonym jest czcigodny W. (kontynujemy republikańską tradycję) Mitt Romney, były gubernator stanu Massachusetts i kandydat partii republikańskiej w tegorocznych wyborach prezydenckich.

Romneyowi zarzucono już chyba wszystko, no może poza udziałem w zamachach z 11 września. Słyszeliśmy, że jest cyborgiem (zupełnie jak inny współczesny mąż stanu, Waldemar Pawlak), bezdusznym kapitalistą lubującym się w wyrzucaniu ludzi na bruk, sadystą, który przewiózł swego psa przywiązanego do dachu samochodu, człowiekiem bez poglądów, gotowym przysięgać w biały dzień, że słońce nie istnieje, aby nazajutrz opiewać jego piękno, nudziarzem, którego najgłębszą do tej pory myślą było stwierdzenie, że drzewa w Michigan są wysokie, itd., itd...

Ktoś musi wreszcie stanąć w obronie wielokrotnie spotwarzonego wielokrotnie gubernatora. To nie żaden potwór. To po prostu rozpieszczony chłopak z bogatej rodziny, który przez sześćdziesiąt pięć lat jakoś nie wpadł na pomysł, że może warto by było wyjrzeć na chwilę poza klosz.

Takie już są rozpieszczone, wieczne dzieci. To nie potwory ani roboty. Po prostu nie należy powierzać im nawet chomika, o bardziej skomplikowanych sprawach nie wspominając.
Życzeniowy przerost formy nad treścią
2012-05-07 21:33:28
Gdybyśmy mieli wyrabiać sobie opinię na temat wyniku wyborów prezydenckich nad Sekwaną wyłącznie na podstawie tego, co serwowały nam polskie media, to jedyną nasuwającą się przyczyną porażki Nicolasa Sarkozy'ego byłby styl sprawowania przez niego władzy.

Medialny mainstream nad Wisłą nie wykazał większego zrozumienia wobec innych czynników, jakie złożyły się na eksmisję prawicy z Pałacu Elizejskiego. Dość charakterystyczne podejście dla wyznawców "myślenia postpolitycznego", które w naszym kraju ma wciąż zadziwiająco wielu, mimo piętrzących się dowodów na słabość tej szkoły, zwolenników.

Nie chcę bynajmniej twierdzić, jakoby sprawa stylu nie odegrała w procesie wyborczym ważnej roli. Faktem jest, iż przez pięć lat Sarkozy nie zaniedbał żadnej okazji, aby obrzydzić swoją osobę Francuzom z czysto wizerunkowego punktu widzenia.

Francuzi są skłonni wybaczyć swoim prezydentom bardzo wiele. Można nawet rzecz, że oczekują od nich przejawiania pewnych ludzkich niedoskonałości. Pod jednym wszelako warunkiem: iż będą się stosować do rozdziału między życiem osobistym a sprawowanym urzędem. Już twórca piątej republiki, generał Charles de Gaulle, określał Francję jako republikańską monarchię, gdzie na tronie zasiada wybierany prezydent. Generał dobrze znał swoich rodaków, przywiązanych zarówno do demokracji, ale też zachowania pewnego monarchistycznego pierwiastka, w którego założeniu prezydent nie tylko rządzi (lub współrządzi, gdy mamy do czynienia z kohabitacją), ale też, niczym władcy Ancien Regime'u, jest uosobieniem państwa. A personifikacja republiki, poza strzeżeniem francuskiego grandeur, nie powinna być woskową, świętoszkowatą kukłą, lecz człowiekiem z krwi i kości. "Prawdziwym Francuzem", można rzec.

Poprzednicy Sarkozy'ego, Francois Mitterrand i Jacquec Chirac, wywiązywali się z tej roli znakomicie. Tymczasem Sarkozy wielokrotnie przekroczył niewidzialną granicę zachowując się, jak trafnie ujął jeden z, bynajmniej nie lewicowych, politologów francuskich, niczym źle wychowany gówniarz. Kompletny brak wyczucia działał wyborcom na nerwy. O ile przed pięcioma laty Sarkozy mógł wydawać się elektoratowi atrakcyjną alternatywą wobec zarówno starej polityki w wydaniu Chiraca, jak i niezorganizowanej opozycji, którą uosabiało katastrofalna kampania prezydencka Segolene Royal, o tyle po pięciu latach mieli go powyżej uszu.

Tak, nie da się zaprzeczyć iż sprawy image'u odegrały wcale niepoślednią rolę w wyborach. Jednakże ignorowanie innych, daleko ważniejszych, czynników, jest przejawem albo ignorancji, albo upartego, życzeniowego myślenia. Tym bardziej upartego, gdy skonfrontowanego z rzeczywistością.

Szalejący w Europie kryzys odegrał decydującą rolę w decyzji podjętej przez Francuzów. Podobnie jak jego prawicowi koledzy, Sarkozy nie wykazywał większego zrozumienia wobec sytuacji, bezmyślnie kopiując niemiecki model walki z zapaścią, firmowany przez Angelę Merkel, dzięki której dotychczasowe partnerstwo Paryż-Berlin (Giscard D'Estaing i Helmut Schmidt, Mitterrand i Helmut Kohl, Chirac i Gerhard Schroeder) zamienił się w nierówny związek, w którym niemiecka kanclerz ustalała politykę, a francuski prezydent gorliwie przytakiwał.

Niemiecki model cięcia wszystkiego, co się rusza, może wydawać się atrakcyjny, gdy mówimy o obniżeniu rozdmuchanych deficytów oraz uspokojeniu trzęsącej giełdą i ratingami finansjery, lecz jednocześnie wykrwawia europejską gospodarkę, doprowadzając do jej dezintegracji, a tym samym dezintegracji wspólnoty.

W przeciwieństwie do Sarkozy'ego, który poza wyświechtanymi, oszczędnościowymi sloganami oraz niezdarnym zapewnianiem, że to tak naprawdę nie jest jego wina, Hollande zaproponował Francuzom spójny program gospodarczy, oparty na pobudzaniu gospodarki, a nie ślepej rąbance, aby tylko zadowolić analityków giełdowych. Kandydata socjalistów stać też było na wypracowanie przejrzystej wizji umocnienia Unii Europejskiej w duchu federalnej demokracji, podczas gdy urzędujący prezydent najlepiej czuł się w ramach obecnego systemu.

Starcie Hollande'a i Sarkozy'ego nie było walką pomiędzy dwoma partiami czy, jak niektórzy chcieliby nas przekonać, konkursem osobowości, który i tak nie przyniesie realnych zmian. Walka toczyła się o coś znacznie ważniejszego, o przyszłość nie tylko Francji, ale i całej Europy. 6 maja Francuzi odrzucili podążanie dotychczasowym, ślepym kursem.

Oby teraz prezydent Hollande, gdy już zasiądzie w Pałacu Elizejskim, był w stanie skutecznie przedstawić Europie alternatywę.
Chowanie się za Millerem
2012-04-12 01:02:34
Leszka Millera nie sposób rozgrzeszyć. Nawet jeśli naiwnie przyjmiemy, ot na potrzeby dyskusji, iż o funkcjonowaniu tajnej mordowni CIA w Starych Kiejkutach nie miał bladego pojęcia, nie zwalnia go to ani trochę z konstytucyjnej odpowiedzialności prezesa rady ministrów za akcje podległych mu służb, bez których radosnego współudziału o zadomowieniu się „sojuszników” na Mazurach mowy być przecież nie mogło.

Nawet jeżeli, równie naiwnie, wyłączymy ówczesnego szefa władzy wykonawczej RP z jakiegokolwiek kręgu podejrzanych, nie możemy go usprawiedliwić z gorliwego udziału w neokonserwatywnej krucjacie na Bliskim Wschodzie.

Jest jednak jeszcze inne bardzo naiwne założenie: że można wszystko zwalić na Millera.

Sądzę, że mało osób pamięta znaczącą wypowiedź, jaką swego czasu udzielił Tadeusz Iwiński tygodnikowi „Przekrój” (rubryka Pro/Contra). Nie jestem sobie w stanie przypomnieć dokładnej daty, ale było to jeszcze w 2002 roku, kiedy administracja Busha zaczynała dopiero odkrywać karty w sprawie Iraku. Profesor Iwiński bardzo stanowczo opowiedział się wtedy przeciwko nie tylko polskiemu udziałowi, ale inwazji w ogóle.

Jaką rolę pełnił wówczas Tadeusz Iwiński? Rolę prawej ręki premiera Millera w dziedzinie polityki zagranicznej. W tym charakterze nie mógłby udzielić takiej wypowiedzi bez aprobaty szefa. Być może nawet nie bez jego inspiracji. Po to właśnie są funkcjonariusze niższego szczebla: od wypuszczania próbnych balonów.

Nie zarzuciłbym Millerowi bezwstydnie cielęcego proamerykanizmu, jaki cechował chociażby Kwaśniewskiego czy Cimoszewicza. Jeszcze w 2001 roku, podczas pierwszej wizyty Busha w Polsce (zanim Miller zainstalował się na Alejach Ujazdowskich), pewien prawicowy publicysta zarzucał mu na łamach „Newsweeka” niedostateczny stopień proamerykanizmu. Można natomiast zarzucić Millerowi brak kręgosłupa, co dobitnie przejawiło się w jego ostatecznej decyzji.

Nie można rozgrzeszyć Leszka Millera. Tak samo jak nie można pozwolić, by stał się jedynym kozłem ofiarnym, za którym będą się z ulgą chować najwcześniejsi i najbardziej entuzjastyczni prowodyrzy smutnego rozdziału naszej historii najnowszej.
Paradoks Marii Antoniny
2012-04-11 14:52:14
Autor znakomitej biografii osławionej królowej Francji Stefan Zweig, słusznie zwraca uwagę, że gdyby nie jej dramatyczny upadek, zwieńczony nie mniej widowiskową śmiercią na gilotynie, to w gruncie rzeczy mało kto dziś by o niej pamiętał, podobnie jak o „tych wszystkich Mariach-Adelajdach oraz Adelajdach-Mariach, których imiona zapełniają stronice Almanachu Gotajskiego”.

Bardzo wątpliwe, aby mocno rozmiłowana w sławie, lecz nie mniej we własnej głowie, królowa była rada z takiego obrotu sprawy, choć z drugiej strony, czyż Sofia Coppola, by przywołać bardziej aktualny przykład, zadawałaby sobie tyle trudu, aby nakręcić o niej film, gdyby nie sam finał historii, wyznaczony uderzeniem „narodowej brzytwy?”

Nieprzeparta uroda paradoksu Marii Antoniny polega przede wszystkim na prawie nieskończonych możliwościach odniesień, niezależnie od czasu i miejsca.

Choćby taki Zin Al-Abidin Ben Ali. Gdyby pozostał, przez nikogo nie niepokojony, przy władzy aż do śmierci, czekałyby go co najwyżej wzmianki na marginesach historii pisanej przez przyszłe pokolenia. Ot, jeden z wielu lokalnych arabskich satrapów, nie wyróżniający się niczym szczególnym, pozbawiony znaczenia poza własnym ciasnym podwórkiem.

Tymczasem Ben Ali ma zapewnione poczesne miejsce w historii, jako pierwszy arabski despota, obalony przez gniew własnej ulicę. Pierwsza ofiara domina zwanego arabską wiosną. Kamień milowy w dziejach całego regionu.

Oczywiście, gdyby ktoś starał się pocieszyć zgnębionego utratą - stanowiącej esencję życia każdego dyktatora - władzy Ben Alego czekającym go miejscem w historii, srodze by się zawiódł. Cóż, albo cicha egzystencja szarego tyrana, albo upadek, który wszyscy doskonale zapamiętają.

Muammar Kadafi był w nieco lepszej sytuacji. Co prawda pod względem rzeczywistego znaczenia w regionie, a tym bardziej w świecie, stał na równi, a czasami nawet ustępował staremu Tunezyjczykowi, jednakże zyskał globalny rozgłos dzięki czterdziestu latom konsekwentnego trollowania przy każdej nadarzającej się okazji (lub braku takowej). To jednak za mało, w dłuższej perspektywie, na pamięć przyszłych pokoleń. Jednak gdy mówimy o pierwszym arabskim dyktatorze, obalonym i zabitym przez własny naród, a nie, jak to było dotąd we zwyczaju, przez własnych gwardzistów lub kuzynów... Nie, tego się nie zapomni. Choć, oczywiście, być zapamiętanym jako wyciągnięty z kanału, a następnie zatłuczony, nie jest zbyt pociągającą perspektywą.

Trochę inaczej sprawy będą się miały, na to wygląda, z Baszarem Al-Assadem. Wiele wskazuje na to, iż dzięki brutalnemu użyciu całej dostępnej siły, syryjski dyktator, utrzyma się u władzy, zatrzymując puszczone w ruch domino. Lecz i tu jest pewne „ale”. To już nie ów miły, młody, wykształcony na zachodzie okulista z tendencjami reformistycznymi, który to obrazek Assad bardzo sobie cenił, ale rzeźnik miasta Homs.

Cóż z tego wynika? Chyba to, że zasada „nieważne jak o tobie mówią, byleby mówili” niezbyt sprawdza się w pewnych profesjach.