– A dla takich ludzi jak ja coś jest? – pytam urzędniczki w lokalnym MOPS-ie w kilkunastotysięcznym miasteczku. W odpowiedzi dostaję tylko zaprzeczające kiwnięcie głową. Do malutkiej kawalerki w Ozorkowie z pobliskiej Łęczycy miałam przeprowadzić się już prawie rok temu, ale w trakcie odświeżania i wyposażania straciłam w wyniku redukcji etatu pracę, na której polegałam przez ostatnie sześć lat. Umowa, na której opierałam całe swoje życie, okazała się zbyt dużym balastem dla firmy, która zdecydowała, że od tej pory będzie zatrudniać tylko na B2B. Poza tym my byliśmy już "starzy" stażem i podobno nabraliśmy złych nawyków. W warszawskiej centrali dziwili mi się, jak mogłam wyżyć z prowizyjnego zlecenia w moderacji dużego portalu. Może zrozumieliby, gdyby tak samo jak ja spędzili kilka lat w wycieńczającej pracy w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów magazynie za 2200 brutto, która pochłaniała całe moje życie, nie raz po osiem dni pod rząd. Albo rok na fikcyjnym stażu za tysiąc złotych, który w rzeczywistości był pełnoetatową pracą z nadgodzinami, cierpiąc przy tym na choroby przewlekłe i dysforię wzmocnioną wypadkiem i zaniedbaniem z braku środków, którą można leczyć jedynie operacją kosztującą dziesiątki tysięcy złotych, a która utrudnia mi utrzymanie pracy wymagającej pozytywnego wizerunku. Staże i najmniej płatne prace, często przez agencję, to jedyne alternatywy dla osób niebędących specjalistami, które z racji "K" przypisanego w dowodzie są uznawane za zastępczą siłę roboczą, niemającą takich moralnych praw do stałego zatrudnienia jak mężczyźni, którzy zdominowali niemal każdą bardziej opłacalną pracę fizyczną. To właśnie na niej polega miasto, w którym nie ma przecież biurowców i korporacji.
Przez „takie jak ja” mam na myśli osoby bezdzietne, żyjące całe życie solo, bez dochodu pasywnego, bez żadnej formy realnego wsparcia, poza łaskawym pozwoleniem, by zająć kąt w rodzinnym mieszkaniu. Całe miesiące spędzam na łóżku pustego pokoju w trybie przetrwania, scrollując oferty pracy. Wcześniej Urząd Pracy z tą samą niewzruszoną manierą co pracownice MOPSu odmówił mi nawet prawa do okresowego zasiłku dla bezrobotnych z powodu zbyt niskich składek, które nie złożyły się na pełen etat. Wszyscy zachowują się, jakby nic się nie stało, wychodząc z założenia, że każdy ma to, na co zasłużył. Moja rodzina jest podzielona: część robotnicza, część uzależniona od pomocy socjalnej. Nikt tam nie miał refleksu, by zainwestować w przyszłość dzieci, którym przypisano płeć żeńską.
O chłopców dba się bardziej, bo uważa ich za bardziej użytecznych; oni są do pracy, do pomocy, zwłaszcza samotnym matkom, jako zastępstwo dla nieobecnych ojców. A z dziewczynkami to nigdy nie wiadomo. Jeśli nie pokaże się od razu geniuszu, to najlepiej, żeby jak najszybciej zaszły w ciążę, złapały jakąkolwiek pracę i zamieszkały z ojcem dziecka. Mężczyzna z rodziny powiedział mi kiedyś wprost: „Jak do niczego się nie nadajesz, to znajdź sobie jelenia.” Nigdy nie motywowali mnie do zdania matury, nie dość, że trzeba było poradzić sobie z moimi zaburzeniami nauczania, to jeszcze płacić potem za wyjazdy na studia, z których nie wiadomo, co by wynikło. Ale teraz, po latach, wszystkiemu jestem sama sobie winna. Nikt nie pytał mnie nawet, czy "K" w dowodzie to to, czego chcę, żyjąc życiem, któremu bliżej do mężczyzny. Jednak w obecnej sytuacji muszę odłożyć to na bok, mimo trzydziestki na karku. Według dużych organizacji osoby queerowe w małych, konserwatywnych miejscowościach praktycznie nie istnieją, bo wyjechały ratując swoje życie. Nie zadają sobie trudu pytania, czy każda miała to szczęście. Cały czas myślę o tym, że potrzebuję operacji, co tylko pogłębia moje poczucie zapędzenia do kąta…
Nie można mówić o systemie świadczeń bez wskazania podwalin ideologicznych, na jakich został zbudowany. Tak jak w USA lat 70., tak i dziś, również w Polsce, system benefitów nie tylko wspiera, ale też kształtuje zachowania społeczne. Zachęca do zawierania małżeństw, posiadania dzieci, życia w ramach jednej, określonej formuły. Musi funkcjonować w ten sposób, aby nikomu bezdzietne życie w pojedynkę się nie opłacało, co jest dla mnie niczym innym jak formą zorganizowanego sutenerstwa. Jeśli brak zgody na przyjęcie danego układu skutkuje głodem i wykluczeniem, to nie da się tego nazwać inaczej, niż przymusem. I dehumanizacją, bo w jaki sposób inaczej nazwać sytuację, gdy taki człowiek latami pracuje i uczestniczy w życiu społecznym, a gdy tylko coś pójdzie nie tak, nie otrzymuje właściwie żadnego wsparcia? Zjawisko bezdomności jest w okolicy jak najbardziej realne, a ofiary łączy jedno: opuścili swoje rodziny, zostali z nich wykluczeni lub stracili możliwość pracy. A ta nie jest już oczywistością, odkąd pracodawcy wolą zatrudniać tanią siłę roboczą ze Wschodu a umowę o pracę traktują jako przywilej dla małego grona "zasłużonych".
Kto pogrzebie w faktach ten dowie się, że nie jest żadną tajemnicą, że socjal został stworzony z myślą o rodzinie nuklearnej. Prywatyzacja opieki w obrębie tej struktury, zbudowanej na burżujskich, eugenicznych i rasistowskich wartościach, miała być odpowiedzią na kryzys gospodarczy wywołany globalnym kapitalizmem. Jego ciężar poniosła oczywiście klasa robotnicza, dla której w okrutny sposób stała się zarówno ciężko dostępnym ideałem, jak i koniecznością. W szczególności cierpią ci, którzy wyłamują się z binarnych ról i oczekiwań co do płci, jakie ta struktura narzuca, i których zmusza do przestrzegania rygorystycznych norm pod groźbą przemocy oraz wykluczenia.
Nie znam innej osoby w takim położeniu jak moje, poza kilkoma emerytkami i właśnie takimi mężczyznami, którzy po wyrzuceniu ich z domu (np. w wyniku nielegalnej eksmisji) i utracie zdolności do pracy wylądowali na ławce. Nie budzą oni większych emocji, dawno zauważyłam, że ludzie w kapitalizmie lubią tłumaczyć sobie rzeczywistość w ten sposób, że dobrych ludzi spotykają dobre rzeczy, a złe złych. Poza tym wielu bezdomnych ma problemy z alkoholem, co w łatwy sposób pozwala urzędnikom umyć ręce i zwalić niewydolność systemu na osobiste zaniedbanie, skazę w prowadzeniu się (tylko z takimi jak ja jest problem, wtedy trzeba poszukać czegoś innego). Tak czy siak, większość ludzi jednak żyje w rodzinach, ma dzieci albo osoby partnerskie. Kobiety wpisujące się w swoją rolę praktycznie nigdy nie są tutaj bez jakiegoś zainteresowanego nimi mężczyzny, od którego oczekują wsparcia w codzienności, wzięciu kredytu i zapłaceniu rachunków (jest to ponoć oznaka charakteru i dojrzałości). Wiele nie ukrywa, że to kwestie ekonomiczne zmotywowały je do związania się i zajścia w ciążę. Mężczyzna pełni rolę „prywatnego szefa” a przystanie na taki układ jest najpopularniejszą strategią w obliczu patriarchalnych relacji społecznych.
Manifest „Przeciwko formie pary” kolektywu Clemence X. Clementine określa to „logiką pary”; i nawołuje do zmiany perspektywy: „Kolejnym aspektem pary-jako-rozwiązania jest to, że dyskurs otaczający politykę zaciskania pasa i neoliberalną restrukturyzację przedstawia parę jako lekarstwo na ubóstwo. Czyta się czasami historie o młodych ludziach lądujących na przemian w więzieniu i ubóstwie z powodu wychowywania się z jednym rodzicem; w szczególności bez ojca; jak gdyby restytucja pary mogła przeciwdziałać ubóstwu i strukturalnemu rasizmowi produkowanemu przez kapitalizm. Państwowi biurokraci wmawiają kobietom, że para i zakotwiczona w niej rodzina zastąpiły programy pomocy społecznej: nie potrzebujesz pomocy z opieką nad dziećmi czy bonów żywieniowych; potrzebujesz mężczyzny! Najpewniejszą ucieczką od ubóstwa jest wyjście za mąż! Podczas gdy wiele kobiet może nigdy nie mieć dostępu do zatrudnienia, te, które wykonują odpłatną pracę, mierzą się z upłciowioną nierównością płac, co najpewniej zmusza je do polegania na męskich zarobkach, aby utrzymać swoje dzieci. Te mechanizmy ekonomiczne utrwalają namiętność formy-pary jako pułapkę zastawioną na kobiety w kapitalizmie, która nieodpłatną pracę maskuje jako akt miłości i troski”.
Na bezdzietne i samotne kobiety „pracujące w domu” patrzą z pogardą, jak na frajerki. Bez zastanowienia popierają, jak wiele moich byłych koleżanek, dyskryminujące zwyczaje, o ile im służą. Jak to, że mężczyzna powinien zarabiać więcej. Jeśli oznacza to, że przyniesie do domu równowartość ich dwóch pensji, w zamian dostając nieodpłatną pomoc domową, to jest im to na rękę. Dla większości fizyczna praca jest tylko okresem przejściowym do znalezienia odpowiedniego męża, a ciąża alternatywą dla pracy zarobkowej. Ma to potem odbicie w systemie, który zrzuca mnie na sam koniec kolejki w rekrutacji na każde inne stanowisko poza tymi, niewymagającymi żadnych kwalifikacji, pracy z maszynami lub oferującymi stanowiska opiekuńcze za półdarmo w ramach stażu. Raz poszłam ze skierowaniem na taki staż, który miał polegać na rozwiązywaniu trudnych spraw administracyjnych, a okazał się propozycją fizycznej opieki nad chorymi. Kobieta-dyrektorka placówki była zdziwiona, że odmówiłam i to na własny koszt, kryjąc ich (mogli mnie za to wypisać z listy i straciłabym ubezpieczenie). Takimi „prywatnymi szefami” są często pracujący na czarno budowlańcy, którzy zazwyczaj zarabiają więcej niż przeciętny etatowiec.
Większość znajomych kobiet w pewnym wieku, została w domu, nic dziwnego skoro ich zarobki byłyby raptem dodatkiem do pensji mężczyzn. W połączeniu z różnymi ulgami, dodatkami na dzieci, aktywizacyjnymi (które przyznaje się nawet bez realnej aktywizacji, ale w mniejszej kwocie), ewentualnymi alimentami i społecznym zainteresowaniem, wywołanym wpisywaniem się w narzucone im role, można powiedzieć, że jakoś sobie radzą. Otrzymane benefity nie są na tyle wysokie, by pozwoliły przeżyć, ale skutecznie motywują do szukania miejsca w tradycyjnych strukturach. I o to chodzi. Choć wszyscy oczywiście uważają, że taki model to ich wybór, nie zastanawiając się, jaki świat budują dla innych i dla swoich dzieci.
Prywatyzacja opieki opłacała się rządom, bo zdjęła z wolnorynkowych i nacjonalistycznych barków ciężar troski o obywateli. Nic więc dziwnego, że angażują się w niemal ewangeliczny kult rodziny prywatnej oraz tradycyjnych ról płciowych, przedstawiając je jako naturalne, nieuniknione i niezmienne, co jest oczywiście wierutną, ahistoryczną bzdurą. Amerykańska Partia Republikańska w swoim programie z 1976 roku zapewniała, że to właśnie "podstawowa komórka społeczna", jaką jest heteronormatywna rodzina, jest najlepszym sposobem na zapewnienie opieki dzieciom i starszym.
Nie wspomniano jednak, że wymaga to nieodpłatnej i niewidzialnej pracy milionów obywateli, z czego większość to kobiety lub mężczyźni w gorszym położeniu klasowym od swoich partnerek. Programy pomocy społecznej muszą być zaprojektowane tak, aby nigdy nie stanowiły realnej alternatywy dla tej struktury. Nawet państwa opiekuńcze konstruują dostęp do świadczeń w sposób, który zmusza ludzi do takiego życia i karze tych, którzy chcą żyć inaczej. W neoliberalnym systemie rodzina jest przecież głównie instytucją porządkową, obiecującą opiekę pod warunkiem przestrzegania rygorystycznych norm dotyczących zachowań, tożsamości, ról i ludzkiej seksualności. Obywatele, którzy się z niego wyłamują, będą w gorszej pozycji przez całe swoje życie, aż do jego końca, co gwarantują takie dyskryminujące rozwiązania, jak popierana przez Lewicę renta wdowia.
Dobrze podsumowuje to M.E. O’Brien w swojej książce: „Zniesienie rodziny: kapitalizm i uspołecznienie opieki”: „Każdy potrzebuje miłości i troski. Ci bez rodzin są często pozostawiani samym sobie, porzuceni. Społeczeństwo, w którym reprodukcja społeczna odbywa się niemal wyłącznie poprzez rodziny, zawodzi wszystkie te osoby. W ten sposób ogranicza także wybory każdego człowieka dotyczące tego, jak chce kształtować swoje życie.”
fot. Wikimedia Commons