Torysi atakują. UK Film Council do likwidacji
2010-09-14 14:09:55
Nie wiem, czy Tomasz Piątek już o tym wie: Bogdan Zdrojewski nie jest jedynym w Europie Ministrem ds Likwidacji Kultury. Od niedawna ma kolegów po fachu, członków tego samego Kościoła Neoliberalnego Niereformowanego. Są członkami rządu Camerona w Wielkiej Brytanii. Torysi najwyraźniej pamiętają lekcję Margaret Thatcher, która wiedziała, że utrzymanie przez nią władzy wymaga likwidacji kiwającego się zawsze mniej lub bardziej w lewo brytyjskiego kina.

Jeszcze 21 lipca, a była to środa, minister kultury, komunikacji i przemysłów kreatywnych (!) Ed Vaizey wychwalał brytyjskie kino, jego rozwój i sukcesy. Do poniedziałku minęło dość czasu (pięć dni), by jego przełożony, sekretarz stanu ds kultury, igrzysk olimpijskich, mediów i sportu (!), Jeremy Hunt, ogłosił likwidację UK Film Council, ustanowionego w roku 2000 przez rząd Labour Party centralnego organizmu finansującego w ogromnym stopniu brytyjską produkcję, dystrybucję i kulturę filmową, jako przykładu labourzystowskiego marnotrawstwa. Torysi oficjalnie robią to z troski o brytyjskie kino, bo te pieniądze można by przecież dla jego dobra wykorzystać lepiej. Zapytajmy polskie bibliotekarki albo dyrektorów teatrów, skąd znają takie śpiewki. Torysi pewnie wymyślą coś „w zamian”, tylko się nagle okaże, że to coś dysponuje wielokrotnie mniejszymi środkami i odcięte jest od doświadczenia istniejącej już instytucji.

Wydawany przez British Film Institute „Sight & Sound” opublikował w numerze październikowym (tak, numer październikowy wychodzi na początku września) osobistą odpowiedź na to posunięcie Keitha Griffithsa, producenta, który ma na sumieniu filmy braci Quay czy Apichatponga Weerasethakula, tajskiego laureata tegorocznej canneńskiej Złotej Palmy. Pisze on między innymi takie słowa:

„Jako producenci otrzymywaliśmy w Illumination Films dofinansowanie na produkcję i development przez 30 lat naszego istnienia – z BFI, British Screen i UKFC, obecnie również mamy takie dofinansowanie.

Nie zawsze popierałem UKFC, nie od jej poczęcia, głównie dlatego, że wydawała się nadęta, biurokratyczna i motywowana głównie własnym interesem promowania samej siebie i czego to nie dofinansowała, zamiast szybko rozwijać brytyjską kulturę filmową jako całość, czy to tę wspieraną przez UKFC, czy też nie. Wydawała się też przyrośnięta do przeszłości, która przecież zmianiała się przed jej oczyma – niczym tankowiec w wąskim kanale, niezodolny się obrócić czy wypłynąć na nowe wody wystarczająco szybko, czy z wystarczającym entuzjazmem.

Jednak najgłębsza i najsmutsza ironia rządowego pomysłu zamknięcia UKFC tkwi w tym, że w ciągu ostatnich trzech lat oczy tej instytucji nagle się otworzyły. W trybie ozdrowieńczym UKFC wydała się rozpoznać i uznać wiele własnych porażek – co dla instytucji zawsze jest wyczynem. Niektóre ze zmian były ogromne – niewystarczająco docenione, ale sięgające głęboko. Likwidacja UKFC akurat w tym momencie, kiedy się ona w końcu reformuje i działa w sposób sięgający w przyszłość, otwarty i żywiołowy, wydaje się posunięciem nieodpowiedzialnym i całkowicie negatywnym, wypaczoną maszyną czasową cofającą nas w przeszłość.

[...]

Piszę to w sierpniu, czytając wiadomości z Niemiec, których gospodarka przewodzi pokryzysowemu ożywieniu w Europie i to z dość zdumiewającymi wskaźnikami. Niemiecki rząd również przyjął budżet na rok 2011; na porządku dnia będą różne cięcia, ale budżet kultury zostanie nienaruszony. Minister Kultury Bernd Neumann podkreślał, że decyzja pokazuje wagę, jaką niemiecki rząd przywiązuje do roli kultury w społeczeństwie. Wyraził swoje zadowolenie, że jest w stanie zagwarantować stabilność budżetu; będzie kontynuował digitalizację kin, na ten jeden cel przeznaczając w 2011 roku aż 4 miliony €.

Problemem jest oczywiście to, że brytyjskie rządy, czy to konserwatywne, labourzystowskie czy koalicyjne, nigdy do końca nie uznawały, że nie tylko zwiększanie, ale choćby i utrzymywanie poziomu inwestycji w kulturę jako taką może przynosić długoterminowe korzyści – nie tylko dla stanu umysłów społeczeństwa, ale nawet i dla stanu gospodarki.”


Ale to wszystko to dopiero początek najdrastyczniejszego planu cięć budżetowych w Europie Zachodniej od czasu zakończenia II wojny światowej. Koalicja torysów i liberalnych demokratów już szczuje na wszystkich ludzi pobierających jakiekolwiek zapomogi i zasiłki, podobno mają być nagrody za donosy, kto je „źle” wykorzystuje, lub kto nie jest wcale aż takim inwalidą. Zamierza połączyć siły z agencjami credit score'owymi, od których zamierza czerpać informacje, czy bezrobotny czasem nie korzysta z kablówki albo nawet ma membership w klubie sportowym, zamiast przykładnie umierać na pryczy, spoglądając jedynie w sufit. W październiku rusza rozłożony na kilkuletnie raty drakoński plan likwidacji ponad 600 tysięcy miejsc pracy w sektorze publicznym. To jednak tylko liczba oficjalna – obejmująca stanowiska bezpośrednio finansowane przez rząd.

Przypadek kinematografii pokazuje, że w programie tym ukryta jest jeszcze niemożliwa do oszacowania na tym etapie pośrednia likwidacja miejsc pracy; i nie ma się co łudzić, że nie sięgnie ona daleko poza kinematografię. Oczywiście bezpośrednio pracę stracą urzędnicy, decydenci, eksperci i księgowi zatrudniani przez samą UK Film Council, ale za nimi podąży fala bankructw i „restrukturyzacji” zmuszonych brakiem środków do ograniczeń przedsiębiorstw filmowych. Brytyjskie kino otrzymuje około stu milionów funtów rocznie środków pochodzenia publicznego – z różnych źródeł, ale najważniejszym i największym jest UK Film Council. Brytyjskiej kinematografii grozi, że stanie się na powrót tym, czym kiedyś uczyniła ją Thatcher: kolonią Hollywoodu, jego podwykonawcą i rezerwuarem wysoko wykwalifikowanej kreatywnej siły roboczej.

Kapitał zminimalizuje też zagrożenie, że nie daj Boże młodym Brytyjczykom jakiś nowy Ken Loach czy inny Tony Richardson będzie próbował otworzyć oczy, gdy brakiem pracy lub jej pozbawionym perspektyw, śmieciowym i coraz gorzej płatnym charakterem (600-tysięczny przyrost rezerwowej armii pracy pozwoli na dalsze miażdżenie płac i pogarszanie warunków socjalnych zarudnienia, np. przez postępującą ekspansję zatrudnienia agencyjnego) będą musieli płacić za to, by bankierzy i inni szarlatani z City nie musieli oddać, co nakradli przez trzydzieści lat neoliberalnej bonanzy.

Wydawało się, że wielkie posunięcia interwencyjne rządów Francji i Niemiec oznaczały koniec neoliberalizmu i międzynarodowy powrót do Keynesa? Pierwsza w historii SAP-izacja [SAP – Structual Adjustent Programs] kraju starej Unii Europejskiej, Grecji, narzucona dzięki faktycznemu bankructwu tego kraju, a teraz obraz premiera Camerona radośnie skaczącego z siekierą po budżecie brytyjskiego państwa (Londyn to, bądź co bądź, nie Haiti, to wice-stolica Globalnego Kapitału), pokazują, jak bardzo źle się wydawało.

Jarosław Pietrzak


poprzedninastępny komentarze