Do you love Puszcza?
2010-10-05 21:46:57
Dziś nie będzie ani o Palikocie, ani o walce Donalda Tuska z Dopalaczową Osią Zła. Są ważniejsze kwestie na dzisiaj, niż propagandówka rządu. Na przykład to, co się dzieje w Puszczy Białowieskiej (pisałem o tym tu). Na jej terenach niestrzeżonych, a stanowią one 84 procent całości, dochodzi do konsekwentnej wycinki drzewostanów, które służą nabijaniu kabzy wycinającego, czyli Lasów Państwowych. Drzewa z niechronionej części przerabiane są na zapałki bądź meble między innymi przez takie firmy, jak Gryfskand i Pfleider. W roku 2009 dla tych celów wycięto ponad 100 tysięcy metrów sześciennych drewna, a według wyliczeń dla Kancelarii Prezydenta RP do ogrzania społeczności lokalnej z powiatu hajnowskiego wystarczy jedynie 30-40 tysięcy.

Zwierzęta nie znają granic między parkiem narodowym, gdzie znajdują się pod jurysdykcją polskiego rządu, a terenami niestrzeżonymi, w których zdane są na łaskę samorządu terytorialnego i Dyrekcji Lasów Państwowych, stąd już dziś niektóre gatunki znajdują się na wymarciu, a puls Puszczy zanika. Ministerstwo Środowiska ma związane ręce przez prawo weta samorządów co do sprawy rozszerzenia bądź stworzenia nowego parku narodowego.

Z odsieczą idzie Greenpeace Polska, która przygotowała projekt zmian w ustawie o ochronie przyrody. Jeśli zostałaby przegłosowana, to minister środowiska byłby posiadaczem pełnej odpowiedzialności za Puszczę Białowieską.

Tylko że Greenpeace potrzebuje Waszych podpisów. Został niecały miesiąc, a aktualnie zebrano 45 tysięcy. To mało – potrzeba ponad dwa razy tyle, czyli 100 tysięcy. Dlatego zachęcam i proszę czytelników Lewica.pl, aby podpisywać się w różnych miastach w Polsce bądź wejść na stronę www.tydecydujesz.org, wydrukować formularz z podpisami i zapełnione przynieść pod wskazane miejsca. Naprawdę warto to zrobić. Puszcza Białowieska jest nie tylko domem 20 tysięcy zwierząt, ale także naszym dobrem narodowym. Nie pozwólmy, by została przerobiona na zapałki i meble.
Powrót Jedi
2010-10-03 16:47:40
Pierwsze co zwróciło moją uwagę na Kongresie Ruchu Poparcia Palikota „Nowoczesna Polska” to wcale nie prezentowane postulaty, ani nowa fryzura lidera zjazdu facebookowego. Przyciągnął ją nienowoczesny, a raczej nienowy prowadzący. Czy to jakiś stary liberał z dawnego ROAD, Unii Wolności bądź Partii Demokratycznej, który był także dysydentem w PRL i teraz namaścił posła milionera? Gdzieżby! To gość, który swoim charakterystycznym stylem mówienia umilał w niedzielne popołudnia zmagania Strong-Manów, a następnie uprzykrzał życie telewidzom w reklamie płynu do naczyń. Skoro zaczęło się tak ciekawie, to należało pozostać przy odbiornikach…

A później pożałować, że się zostało. Po motywie z „Odysei Kosmicznej” można było odnieść wrażenie, że leci już tylko coś, co przypomina fabułę „Gwiezdnych Wojen”. Dawno, dawno temu w odległej galaktyce władzę przejął Imperator Kaczyński, który miał zamiar stworzyć quasi-faszystowską IV RP, odsuwając elity dotychczas panującego zakonu. Oczywiście w zespół z Darthem Tuskiem – niegdyś członkiem tychże elit, a dziś znajdującego się po ciemnej stronie mocy. Po latach dupowatych i zgnuśniałych rządów syn polityczny szefa Platformy Obywatelskiej, Janusz Skywalker postanawia wstąpić na ścieżkę mocy Jedi oraz przywrócić ład i porządek w galaktyce. Ma to być powrót Jedi, będący jednocześnie zemstą elit na Donaldzie Tusku, który im różne rzeczy obiecał w zamian za pomoc w walce z Kaczyńskimi, a następnie jakby o wszystkim zapomniał.

Dlatego Palikot przejmuje dawne hasła Platformy, jak jednomandatowe okręgi wyborcze, likwidacja Senatu, szybkie zakładanie firmy, a z drugiej strony dodaje nowe – legalizacja związków partnerskich i rozdział Kościoła od państwa – które głoszone już były przez środowisko „Gazety Wyborczej”. Jest też podstawowa różnica - dziesięć lat temu trzech tenorów budowało partię postpolityczną, ponieważ istniały nastroje zniechęcenia społecznego wobec polityki. Dziś Palikot buduje partię o charakterze lewicowym na fali ostatnich protestów pod pałacem prezydenckim wobec tzw. obrońców krzyża, którzy zawłaszczali dla swojej ideologii państwo, naród i obywateli. To zadaje kłam jednej z tez lidera nowego ruchu, że on będzie prowadził społeczeństwo, a nie doganiał, jak robią to ci najwięksi politycy. On robi to samo, co Tusk, Pawlak i Kaczyński, wskakuje w język, dyskurs liberalizmu obyczajowego stworzony przez „Wyborczą”. Nie tworzy nic nowego w sensie dyskursywnym, a będzie doganiać.

Mimo zasadnych postulatów w kwestiach obyczajowych, ma to wciąż mało wspólnego z jakąkolwiek lewicą. Niektórzy popierają go, jak na przykład prof. Magdalena Środa, z na pewno szlachetnych pobudek, lecz nie dostrzegają podstawowej sprawy – dopóki hasła kulturowe nie będą szły w parzę z socjaldemokratyczną wizją społeczno-gospodarczą, nie będą hasłami lewicowymi. Ewentualne zwycięstwo Palikota w walce o prym po lewej stronie sceny politycznej będzie de facto jej zawężeniem. Nie zmieszczą się już idee równości ekonomicznej, stając się domeną „radykałów” i populistów. Prośba profesor Środy, by w programie znalazła się polityka społeczna jest wygórowanym życzeniem – takich postulatów nie ma w dyskursie liberalnym w Polsce.

Postulaty polityczne budzą śmiech równie spory, jak zapowiedź zbudowania struktur w całym kraju w kilka miesięcy przez polityka, który nie potrafił zapanować nad lubelskimi strukturami PO. Na przykład jednomandatowe okręgi pokazują nieznajomości tego mechanizmu w ogóle. Taki system wyłaniania posłów miałby być wybieraniem konkretnych ludzi, a nie przedstawicieli partii. W rzeczywistości stanowi zagrożenie dla demokracji i powoduje takie anomalnie, jak w Wielkiej Brytanii, gdzie w 1951 roku większość głosów zdobyli laburzyści, ostatecznie zaś wygrali konserwatyści. A jest śmieszne, bo dla samej partii Palikota JOW stanowi śmierć polityczną. System jednomandatowy jest jak druga tura wyborów, wygrywa ten, który zgarnie ponad połowę głosów. Na razie jedyne co zebrał ponad połowę Janusz Palikot to procenty w plebiscycie, komu najbardziej Polacy nie ufają. Jego donkiszoteria w świetle ogłoszenia, że idzie się do parlamentu tylko po to, aby samego siebie załatwić, nabiera nowego znaczenia.

Krótko mówiąc, cała prezentacja Janusza Palikota była tak sztuczna, jak efekty specjalne w starych „Gwiezdnych Wojnach”. Niby ciekawe fajerwerki, a jednak (prawie) wszyscy dostrzegają, że to ściema. Krytyka aktualnych partii, że pieniądze z budżetu przeznaczają na spoty wyborcze jest mało wiarygodne w ustach człowieka, którego jedynym środkiem politycznym przez ostatnie pięć lat był marketing, który stanowił chodzącą reklamę samego siebie. Groteską jest to, że chęci do budowy „Nowoczesnej Polski” rości sobie wydawca tygodnika „Ozon”, który był trybuną poglądów prawego skrzydła Prawa i Sprawiedliwości – radykalnie konserwatywnego.

Jeśli chodzi o nazwę nowego ruchu/partii/stowarzyszenia, to też ciekawa sprawa. I bardzo symptomatyczna, bowiem okazuje się, że Palikot świadomie bądź nie podkradł nazwę Fundacji Nowoczesna Polska, której prezesem jest związany ze środowiskiem „Krytyki Politycznej” Jarosław Lipszyc. Przywłaszczył identycznie, jak swoje skóry: na początku konserwatysty, później błazna, a teraz lewicowca. Mimo sporu o nazwę, liderem Nowoczesnej Polski już od dawna jest właśnie Jarosław Lipszyc. Jego organizacja wprowadza w życie teorię społeczeństwa informacyjnego, zaprzęga Internet w walce o równe szanse w dostępie do edukacji – tworząc chociażby projekt wolnelektury.pl. Nowoczesna Polska powinna mieć za główny cel ideę równości. Jeśli tak nie będzie, to wszystkie przywileje, o które walczy Palikot będą dostępne jedynie dla elit z wielkich miast, między innymi tych zebranych na jego Kongresie. Poseł z Lublina przegrywa z tego względu z Jarosławem Lipszycem i nawet gość od Strong-Manów mu nie pomoże.
Schizofreniczne boje podatkowe
2010-07-31 17:38:35
Platforma Obywatelska zaskoczyła. Pozytywnie, bo nikt nie spodziewał się, że w okresie sezonu ogórkowego, kiedy dziennikarze największych mediów z braku laku snują detektywistyczną opowieść autorstwa Antoniego Macierewicza, odpali petardę, która zaprószy polską debatę publiczną. Zwłaszcza tę petardę o nazwie Michał Boni, a nie – jak było dotychczas – Janusz Palikot. I jest na dobrej drodze, która przybliży ją do spełnienia największej nadziei, jaką dała swoim wyborcom – że zabierze się do pracy po zwycięstwie Bronisława Komorowskiego.

Główny strateg aktualnej ekipy rządzącej w trzecim programie Polskiego Radia powiedział, że prawdopodobnie trzeba będzie podnieść o jeden procent podatek od towarów i usług, znany powszechnie pod skrótem VAT. Później zapadł się pod ziemię, już nie raz jego propozycje zostawały tylko w świecie fantazmatów politycznego zarządzania i reformowania. Wczoraj okazało się, że jest inaczej. Dwaj przedstawiciele koalicji, czyli Donald Tusk i Waldemar Pawlak, wyszli z konkretną propozycją. Ten pierwszy przedstawił na dodatek wyliczenia, że podwyżka rzeczonego podatku może dać 5,5 miliarda złotych wpływów do budżetu. Tylko łatanie tak małą sumką sporej dziury raczej nie przyniesie ozdrowienia.

Z czego podniesienie podatku VAT wynika? Ano z tego, że w poprzedniej kadencji parlamentu największe partie prawicowe - kłócące się praktycznie o każdą drobnostkę, historię, symbole - jak jeden mąż przyklasnęły na początku, a następnie przegłosowały obniżenie świadczeń pieniężnych. Tym razem od osób fizycznych… i na dodatek jeszcze tych najbogatszych. Uszczupliło to zdaniem premiera budżet o 42 miliardy. Platforma Obywatelska zaskoczyła nie tylko tych, co byli zmęczeni postpolityczną debatą, która opierała się wyłącznie na tanato-mitach i happeningach. Wprowadziła w osłupienie ludzi podzielających poglądy neoliberalne bądź dogmatycznie w nich zapatrzone. Wczoraj bowiem gdański liberał zadał kłam jednej z kluczowych teorii neoklasycznego postrzegania gospodarki – mianowicie krzywej Laffera.

Według niej budżetu nie powinno zasilać się poprzez zwiększenie podatków, a obniżanie ich. Im mniejsze świadczenia, tym większe wpływy do budżetu. Aż dziw, że w latach 80. i 90. tak wiele osób mogło w tę teorię uwierzyć, ponieważ ta już w samych założeniach jest równie infantylna, co zgoła inna bajeczka, że w roku 2000 zegary w komputerach się wyzerują i cała sfera elektroniczna przestanie istnieć. Obie na szczęście odchodzą w niepamięć, lecz skutki krzywej Laffera jeszcze długo będą o sobie dawać znać. Zostawiły w końcu na polu finansów publicznych ogromne spustoszenie. Platforma Obywatelska, mając za kilka miesięcy wybory samorządowe, a za ponad rok – parlamentarne, celowo nie podniosła podatku PIT. Zapewne dlatego, że naraziłaby się grupom, które stanowią jej elektorat – czyli najbogatszym i warstwie mieszczańskiej.

Zwiększenie kiesy najbogatszym w 2009 roku spowodowało, że państwowa kasa pozbawiona została paru miliardów, które na gwałt były potrzebne w czasie kryzysu finansowego. Rząd zamiast wtedy się zreflektować i wrócić do starej stawki PIT, poszedł drogą cięć i „zaciskania pasa”, a władze na szczeblu lokalnym musiały się zadłużyć, aby dokończyć zaczęte inwestycje. To doprowadziło nas do takiego deficytu, za którego – jak się okazało - zapłacą w pierwszej kolejności najbiedniejsi, bo pośrednio zwiększenie VAT do 23 procent przełoży się na ceny podstawowych produktów, choćby i żywności. Nie tylko odbije się to na ich portfelach i będzie stanowiło kolejny krok do jeszcze większego zubożenia, ale także zatrzyma konsumpcję w kraju, która jest kołem zamachowym gospodarki.

O ile PO swoimi działaniami przynajmniej przyznało się do błędu w sprawie obniżenia podatku od osób fizycznych, to PiS, od którego ta propozycja wyszła, idzie w zaparte. Gromy spadają na premiera Tuska, że nie poinformował łaskawie opinii publicznej przed wyborami o tym, co się dzieje w finansach. Zarzut tego typu kolejny raz udowadnia nieracjonalność myślenia członków, a zwłaszcza zarządu PiS. Od tego, by opinia publiczna wiedziała o złym postępowaniu rządu jest opozycja i główni kontrkandydaci w wyborach. Tylko, że główny kontrkandydat Bronisława Komorowskiego w czasie kampanii skupiony był na kończeniu sporów z postkomunistami, wygaszaniem antagonizmu między Polakami i innymi równie bezsensownymi, nierealnymi działaniami. Wiadomo, że pisowska krytyka ekonomiczna rządu odbiłaby się rykoszetem, a sadzenie dębu zwalniało z tego typu zagrożeń. Stąd argument o braku informacji posła Błaszczaka jest uderzeniem w działanie własnej partii. I to o wiele mocniejszym, niż krytyczna blogonotka Marka Migalskiego.

Schizofrenia obu partii przerzuci ciężar sporu z debaty gospodarczej na kwestię, kto jest odpowiedzialny za tę sytuację z deficytem i dlaczego PiS znowu kłamie. A na końcu okaże się, że gdzie dwóch się bije, tam ostatecznie muszą zapłacić za to najbiedniejsi.
Niepełny spór o krzyż
2010-07-26 11:55:57
Sprawa krzyża rozwiązana! — wieściły nagłówki prasowe, telewizyjne oraz internetowe przed paroma dniami. Okazuje się, że zgoda nie tylko buduje, ale też i przebudowuje. W tym przypadku przestrzeń przed pałacem prezydenckim. Wielu publicystów i ludzi zaangażowanych w debatę publiczną przyklasnęło nowemu prezydentowi, że potrafił tak kompromisowo i równocześnie z klasą zażegnać konflikt, nie gorsząc zarazem żadnego z telewidzów i słuchaczy przy odbiornikach, czyli członków naszej narodowo-katolickiej społeczności.

Parafrazując klasyka prezydenta-elekta, zapewne mały szampan już się polał, a poleje się jeszcze większy, kiedy harcerze przeniosą krzyż spod siedziby prezydenckiej do kościoła świętej Anny. Oczywiście w cały ten proces transportu została zaprzęgnięta ceremonia w postaci mszy za ojczyznę i pielgrzymka na Jasną Górę. Dopiero w pierwszych dniach sierpnia będziemy mogli zapomnieć o harcerskim krzyżu i o tym zamieszaniu sezonu ogórkowego. Dyskurs tego sporu jest ciekawy, a przy tym symptomatyczny dla całej polskiej debaty publicznej, która oscyluje wokół tematów polityki, społeczeństwa i religii.

Należy odsunąć na bok opis kwestii krzyżowej dokonany przez radykalną prawicę, bowiem nie prowadzą go przeciwnicy ze zwolennikami Kościoła katolickiego. Strony w tym konflikcie to raczej dwie wizje instytucji kościelnej, dwie wizje ingerencji w życie społeczne i zawłaszczanie debaty publicznej. Jedni chcą otwarcie państwa wyznaniowego, teokratycznego, na czele którego stać będą parytetowo Kaczyński z Rydzykiem. Drudzy zaś sądzą, że hierarchia kościelna powinna zostawić w spokoju polityków, a wychowywać Polaków na dobrych ludzi i prawdziwych katolików. Dlatego ci drudzy w dużej ceremonii ten krzyż odstawią gdzieś na bok, ci pierwsi, by go najchętniej obnosili do upadłego po całym kraju.

Jednakże obie grupy są za podtrzymaniem istnienia niezgodnej z konstytucją komisji majątkowej, która bez żadnej dyskusji i możliwości późniejszych apelacji, potrafi przekazać bodajże jednej z największych instytucji międzynarodowych posiadłości ziemskie (często gęsto należące do nich ostatni raz przed dwustoma latami). Obie grupy są za konkordatem i obecnością krzyża w parlamencie, a także w innych instytucjach państwowych. Obie grupy są za „kompromisem" między duchowieństwem, a milionowym ruchem społecznym na rzecz liberalnego prawa aborcyjnego. Obie grupy są za religią w szkołach, obie grupy są za… I tak można wymieniać bez końca, bez liku tych podobieństw między dwoma środowiskami prawicowymi.

Najbardziej przykre w tym wszystkim jest to, że te partie i różnice między nimi byłyby śmieszne, jeśli nie atmosfera w jakiej one ze swoimi poglądami się znalazły. Polska debata publiczna skręciła na prawo, głównie przez indoktrynację ideologiczną księży, przez co wyautowane zostały z mainstreamu głosy jawnie ateistyczne, zaś pozostawiono różne rodzaje przywiązania do katolicyzmu i większe bądź mniejsze wizje sprzężenia tego wyznania z narodowym jestestwem. Stąd dziś Platforma Obywatelska, która jeszcze niedawno została w „Niezbędniku ateisty" (wywiadach Piotra Szumlewicza) określona przez nieodżałowanego Krzysztofa Teodora Toeplitza, jako Kościół łagiewnicki (ekipa PO udała się na rekolekcje do Łagiewnik przed okresem rządzenia), dziś staje się partią antykościelną wręcz, ponieważ delikatnie sprzeciwiła się hierarchom.

Proponuję politykom, publicystom i każdemu, kto znalazł się w tym sporze między dwoma wizjami — użyję ponownie określenia z klasyka, tym razem Boya - okupacji kościelnej, pewną konstrukcję myślową. Niech ten polityk, publicysta bądź uczestnik postawi się na miejscu osoby nie posiadającej własnego wyznania, nie postrzegającej swego życia z punktu widzenia religii. Krótko mówiąc, niech ten polityk, publicysta bądź uczestnik postawi się na miejscu ateisty, muszącego patrzeć na hucpę pod pałacem prezydenckim. Jeśli już to zrobi, to niech odpowie sobie na pytanie — jak mają się czuć polscy bezwyznaniowcy, którzy przez cały lipiec obserwowali, że ich posłowie obchodzą się z symbolem jednej z religii, jak z jajkiem wolnego chowu? Czują się zażenowani zarówno sporem, jak i czołobitnym sposobem rozwiązania tejże kwestii. W demokracjach zachodnich byłby to problem paru godzin, a nie parunastu dni.

Jednak nie ma co liczyć, że ktokolwiek z polityków zwróci uwagę na ponad dwumilionowe grono ateistów. O ile w Polsce mieliśmy coming out homoseksualny Jacka Poniedziałka i Tomasza Raczka, to brak nam coming outu ateistycznego. Jeśli już występuje, to raczej jest związany z samoponiżeniem („nie dana mi jest łaska wiary"), a nie z chęcią przebudowy dyskursu tak, by znalazło się w nim miejsce dla osób żyjących bez Boga. Prawdopodobnie jest to wina opresyjnej roli Kościoła, o którym prof. Maria Szyszkowska mówi, że zastąpił naczelne miejsce decyzyjne po PZPR. Jest to także wina samych ateistów, bo ci dali odebrać sobie głos w Polsce, a następnie pozwolili, żeby zapomniano o ich istnieniu. Pozwolili na swoją przezroczystość.

Na szczęście trend stopniowego zanikania zaczyna się odwracać. Najpierw powstało Stowarzyszenie Racjonalistów Polskich, którego działania zyskały rozgłos w mediach (ateistyczne ceremonie, w tym śluby), a ostatnio dołączyła do tego odczarowywania wspomniana już przeze mnie bestsellerowa książka Piotra Szumlewicza — „Niezbędnik ateisty". Jest to pierwsza taka książka, która oddaje głos całemu spektrum obywateli i swoich krytycznych poglądów na istnienie Boga, a szczególnie na jego ziemskich wysłanników. Od uczestniczki „Tańca z Gwiazdami" poprzez Zygmunta Baumana aż do decydenta nomenklatury PRL — Jerzego Urbana. Zestaw wywiadów redaktora „Bez Dogmatu" pozwala czytelnikowi na myślenie w innych kategoriach od prezentowanego nam przez zdominowaną religijnie polską narrację. Zrywa przed nami zasłonę ułudy w postaci dobrotliwego, metafizycznego Boga, za którą kryje się inna forma władzy i dominacji niedemokratycznych, wąskich grup. W końcu pokazuje nieracjonalność samej istoty religii, której myślenie przekłada się na myślenie społeczeństwa nadwiślańskiego.

Lektura „Niezbędnika ateisty" daje nam mniej więcej odpowiedź na pytanie, jak powinno wyglądać krytyczne zdanie do debaty o ostatnich wydarzeniach, w tym wojnie o krzyż. Publiczny ateista znalazłby powiązanie między nieracjonalnym podejściem do świata hegemonów życia publicznego, czyli księży, a transcendentnym dyskursem, który przejawia się w takich chociażby kosmicznych i niesamowitych konsekwencjach, jak między atakami politycznymi PO na prezydenta i jego tragiczną śmiercią. Byłby to równocześnie głos sprzeciwu wobec okrzyżowywaniu miejsc publicznych, a nie tylko siedziby pierwszego obywatela. Byłby to głos normalizacji.

Tego zdania nie ma. Przeciętny Polak nie jest w stanie go usłyszeć. Nie pierwszy raz myślenie nieracjonalne prowadzi nas na manowce. A właściwie powinno się rzec — w objęcia duchowieństwa.

Tekst ukazał się na portalu Racjonalista.pl
Skończył się czas pięknoduchów
2010-07-07 19:30:31
Stało się. Jest nowy prezydent, czyli Bronisław Komorowski. Oprócz planów co i kiedy wypije elekt, rzekł on też bardzo ważną rzecz. Mianowicie, że „wygrała nasza polska demokracja”. Zapomniał bądź nie chciał dodać za poetą Adamem Ważykiem, że „mijają czasy pięknoduchów”. Mijają czasy polityki miłości, uśmiechów, Słońca Peru, chichrania z moherowych beretów i happeningów Janusza Palikota. Czas na nowy rozdział, nową kartę w historii polskiej polityki – reformowania i naprawiania. Oczywiście finansów publicznych, rynku pracy i reliktów po epoce socjalistycznych dinozaurów.

Po zwycięstwie kandydata Platformy Obywatelskiej dało się zauważyć jedną charakterystyczną zmianę w mediach. Skompromitowani kryzysem finansowym, zapaścią gospodarczą na Zachodzie i zwycięstwem socjaldemokraty Baracka Obamy w kraju, będącym naszym społeczno-gospodarczym wzorem, wracają. Mimo że u nas obrońcy neoklasycznego poglądu na gospodarkę mieli wciąż najsilniejszą pozycję, to ostatnimi miesiącami ustąpili miejsca wizjom Paula Krugmana i Josepha Stiglitza, a Polacy dowiedzieli się, że są takie osoby w świecie ekonomii, jak np. George Soros. Zwycięstwo Bronisława Komorowskiego samo w sobie rewolucji politycznej nie przyniosło, aczkolwiek coś zgoła innego – medialną, dyskursywną oraz publiczną restytucję neoliberalnych ekonomistów, polityków i publicystów, którzy wyszli z zacisza swoich gabinetów, tudzież prywatnych szkół i zaczęli mówić jednym głosem – nastał czas reform!

I to bynajmniej nie rozumianych, jako naprawa sprywatyzowanych funduszy emerytalnych. W kraju nad Wisłą od dwudziestu lat słowo „reforma” ma jedno znaczenie - „prywatyzacja, deregulacja, neoliberalizacja”. Dyskurs neoliberalny sięgnął tak daleko, że nawet populiści w niego wpadli, w ich słowniku nie znajdziemy zapewne tego słowa-klucza. Jest on natomiast w słowniku Platformy Obywatelskiej, która obiecywała pracę z zakasanymi rękawami w swojej kampanii z 2007 roku i teraz - kiedy jedynym nieobsadzonym przez jej człowieka stanowiskiem jest prezesura w PZPN – zacznie używać magicznego słowa „reforma”.

Pytanie tylko, czy premierowi się chce. I ile zostało w Donaldzie Tusku z neoliberalnego fanatyka Kongresu Liberalno-Demokratycznego, a ile z postpolitycznego Donka, który kastruje pedofilów, bo za tym opowiedziała się większość pytanych w sondażach. Niektórzy uważają, że premierowi zwyczajnie się nie chce wprowadzać zmian, bo woli trzymać władzę dłużej, spokojnie kopać piłkę, a jak ktoś się przyczepi, to zawsze będzie mógł wytłumaczyć się ciemnogrodzkim PSL-em w koalicji. Jak zauważył Bartosz Machalica w swojej analizie dla Krytyki Politycznej, w pierwszej powyborczej batalii będzie szło o kształt i przede wszystkim władzę w telewizji publicznej. Nawet jeśli bitwa skończyłaby się nie po myśli Platformy, to przecież oprócz władzy ustawodawczej i wykonawczej ma także medialną – komercyjne stacje są po jej stronie. Złośliwi mogliby dodać, że rząd ma za sobą też władzę sądowniczą po ostatnich wyrokach kampanijnych w kwestiach ideologiczno-programowych, ale nikt przecież nie chce być złośliwy…

Na korzyść Platformy Obywatelskiej działa także jedno – dyskurs debaty publicznej i polskiej sceny politycznej. Dyskurs zgody, ponadpartyjnego działania dla dobra narodu, etc. Symptomatyczne dla niego jest te 500 dni spokoju, o które prosił prezydent Komorowski. W swej istocie może to być kolejne status quo kompromisu, który mieliśmy w przypadku poglądu wszystkich opcji na gospodarkę, jak i ustawy antyaborcyjnej. Społeczeństwa zawsze są w jakiś sposób zantagonizowane, a demokracja opiera się na sporze idei. Pomysł 500 dni spokoju to w tym względzie projekt 500 dni utopii. Jedyną partią w parlamencie, która ma potencjał do antagonizacji (być może nie zawsze dobrej, nie zawsze w ładnym stylu) jest Prawo i Sprawiedliwość, ale ono – metamorfozą swojego prezesa, który już zapewne zaciera ręce na funkcję Tuska – zaakceptowało naszą polską metanarrację o pojednaniu, zgodzie narodowej i wspólnym działaniu. Paradoksalnie Jarosław Kaczyński kończąc okres postkomunizmu w Polsce, rozpoczął okres postpisowski, w którym – jakby wyraziła się Ewa Milewicz – tej partii wolno mniej, bowiem wszyscy pamiętają jej politykę zamordyzmu i haków, jaką prowadził Ziobro z Kurskim. Stąd dziś oni są marginesem w swoim stronnictwie, a zyskuje Poncyljusz i Kluzik-Rostkowska. Łatwo tym można działaczom PiS-u zamknąć usta w debacie. Nieraz pewnie padnie zarzut, że łamią oni polski konsensu współdziałania.

Jedynym problemem w tej całej układance jest stanowisko PSL-u do propozycji Platformy, jakie mogą paść już niedługo. Jak zachowa się w tym wszystkim wicepremier Pawlak? Złamie dyskursywny dyktat o nazwie „zgoda buduje”, narażając się na zarzuty o populizm i partyjniactwo, czy wejdzie w sojusz z Tuskiem, jeszcze bardziej się od niego uzależniając, i przełknie pigułkę neoliberalnych reform? Ciężka decyzja, bo z jednej strony coraz słabsza pozycja ludowców w sondażach, a z drugiej coraz bliżej do wyborów parlamentarnych. Czas pokaże, czy i tę sytuację będzie można rozwiązać na „chłopski rozum”.

A lewica? Ta parlamentarna już chyba jest myślami w następnej kadencji sejmu, wtedy będzie mogła dyskutować o koalicji PO-SLD i tece wicepremiera dla Grzegorza Napieralskiego. Miejmy nadzieję, że działacze Sojuszu spojrzą na swych towarzyszy zza Odry i Nysy, którzy, wchodząc we współpracę z partią prawicową, stracili dużo na znaczeniu w niemieckiej polityce. O ile ten wariant jest do uniknięcia, to ta część lewicy, która poparła Bronisława Komorowskiego, już teraz oddała sobie strzał w kolano. Chciano głosować przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu, by uniknąć sporu o pryncypia i stawania w obronie liberalnej demokracji. Zagłosowano na jego konkurenta, bo ponoć jest bardziej wolnościowy i za jego czasów scena polityczna może przesunąć się na lewo. Na dodatek wyśmiali oni „lewackich radykałów”, którzy byli gotowi zagłosować na kandydata PiS, ponieważ głosił hasła socjalne. Sami zaś swojej decyzji nie przemyśleli – zapomnieli o bardzo ważnym, acz banalnym spostrzeżeniu Karla Polanyiego. Wolność ma dwa wymiary – dobry, pozwalający jednostce i grupom jednostek stanowić same o sobie, i zły, będący wyrazem neoliberalnej utopii. Bronisław Komorowski pokazał w kampanii, że może być kandydatem dobrego wymiaru wolności, ale całą swoją wcześniejszą drogą polityczną pokazał, że neoliberalizm sprzężony z konserwatyzmem, to jego ideologia.

Zła neoliberalna wolność zatomizuje społeczeństwo, stworzy rzeszę jednostek, rozłoży i tak przypominającą już strukturę roju społeczność, a w konsekwencji przyniesie nam wzrost nacjonalizmów, które w XXI wieku są odpowiedzią na taki rozpad związków społecznych. Błąd polega na tym, że socjaldemokracja, głosując za spokojem teraz, głosuje na neoliberalizm jutro, którego rewersem pojutrze będzie wzrost populizmu i kolejna dewastacja życia politycznego. Czy znowu ruch progresywny musi wytracić swój kapitał intelektualny na walkę z nowym zagrożeniem, zamiast walczyć o lepszy i sprawiedliwszy kraj?

Bezapelacyjnie skończył się czas pięknoduchów. Miejmy nadzieję, że także na lewicy.
Ten trzeci
2010-07-02 17:41:19
Kampania prezydencka dobiega końca, a wraz z nim kampanijny dyskurs, który był aż za nadto oderwany od problemów dnia codziennego ludu bądź – żeby wyrazić się bardziej mainstreamowo – szarych ludzi. Zresztą ci szarzy ludzie sami widzą, że aktualna polityka dotyka ich tak samo, jak „Taniec z Gwiazdami”. Niektóre szaraczki wysyłają smsy na swojego ulubionego kandydata na prezydenta, a ten, którego bardziej lubią – wygrywa kryształową kulę.

Być może warto uznać za przejaw uczciwości to, że kandydaci skupili się bardziej na kwestiach estetycznych, niż politycznych, bowiem w czasach globalizacji i w warunkach naszej polskiej konstytucji prezydent RP nie może tak naprawdę za wiele zrobić. Państwo ograniczają międzynarodowe instytucje i korporacje na arenie światowej, a w kraju ogranicza pierwszego obywatela tegoż samego państwa rząd i jego wyznaczniki polityki zagraniczno-obronnej. Dlatego być może zasadny jest lans na żonę, przygotowującą kolację albo sadzenie dębu, który będzie rósł w siłę, niczym mocarstwowość Polski? Banialuki albo niezwiązane z tematem rządzenia, albo swoją fikcją przekraczające jej możliwości.

To wszystko nie oznacza, że nikt nie zadba o nadwiślański kraj, kiedy politycy prowadzą popowe debaty na temat polskiego patriotyzmu. Jest ktoś taki, autorytet dla starego, młodego i średniego. Swój chłop dla Ślązaków i ziomal dla młodzieży – Jurek Owsiak. Bodajże z rok temu okrzyknięto go postacią medialną z największym zaufaniem Polaków. Ufają mu oni, ponieważ co roku rozkręca swoją Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, która gra za kasę, a za nią kupuje sprzęt medyczny, ten zaś rozsyła po całym kraju. Orkiestra nie miałaby przydomka Wielka, gdyby nie to, że wspierana jest przez wielu ludzi, którzy a to wrzucą pieniążek, a to w zimę będą ganiać po miastach dużych bądź małych z puszką na te pieniążki, a to zagrają koncert, by łatwiej było je zbierać. Rzecz godna pochwały, ale tak wygląda tylko wierzchnia strona puszki o nazwie WOŚP i Jurek Owsiak.

Nie chcę pisać kolejnego pamfletu w stylu tych, jakimi raczy każdej wośpowej niedzieli Łukasz Warzecha swoich czytelników na blogu. Publicysta „Faktu” skupia się na tym, że ktoś zawraca mu cztery litery, kiedy on chce w spokoju stanowić jednostkę w neoliberalnym kapitalizmie, niczym w książkach neoklasycznych teoretyków społecznych. Pragnę jedynie zwrócić uwagę na to, że nasze spojrzenia są zwrócone często na wierzchnią stronę puszki, a nie na to, co się kryje w jej środku. WOŚP jest – tym razem wyrażę się mniej mainstreamowo – opium dla ludu. Stanowi uśmierzenie polskiej obywatelskości i poczucia winy, że ty, ja, my wszyscy nie mamy wpływu, żeby zmienić sytuację tych, którzy są źle urodzeni – czy to biologicznie, czy klasowo. Wrzucenie dwóch złotych dla aktywistów od Owsiaka daje nam satysfakcję, bo jesteśmy pewni, że pomogliśmy chociażby chorym na raka. Cały problem tkwi w tym, że nie pomogliśmy wszystkim, a tylko wybranym.

WOŚP i jej główny koordynator odnajdują się świetnie w mediach, jednakże nie mają takiego rozmachu w skali pomocy, jak Caritas Polska, a już na pewno obie te organizacje nie mają takich możliwości, jak polityka społeczna państwa. Tym bardziej problematyczne jest to, że na organizowanym przez Jurka Owsiaka Przystanku Woodstock odbywa się Akademia Sztuk Przepięknych, na której Leszek Balcerowicz parę lat temu wykładał teorię terapii szokowej, a wszelkie krytyczne pytania sam Owsiak przy pomocy „buntownika” Zbigniewa Hołdysa zbywał nieznajomością tematu oraz apolitycznością samego spotkania z byłym prezesem NBP.

Mimo że twórcy WOŚP uważają swe przedsięwzięcie za apolityczne, to jednak jest ono bardzo polityczne. Fakt ten wzmaga ostatnia akcja medialna Jurka Owsiaka. Postanowił on zbierać pieniądze na rzecz poszkodowanych w powodzi (zastanawiające, że akurat w dzień II tury wyborów), a przy tym zapragnął podjąć współpracę z telewizjami, w tym z publiczną, wyklinaną za swój subiektywizm, choć w istocie jest nie bardziej subiektywna, niż komercyjne stacje. W ostatnich dniach można na konto złych uczynków TVP dorzucić jeszcze jedno – sprzeciwiła się wspieraniu rzeczonej akcji Owsiaka, a on sam postanowił odwdzięczyć się stacji, wzywając swoich oddanych fanów, by zaprzestali płacenia abonamentu. Wszedł on tym samym w bardzo polityczny spór z telewizją publiczną, bo niby jak inaczej można nazwać to, kiedy szef dużej organizacji dobroczynnej - trzymającej sztamę z dziurawym systemem, a na dodatek żerującej na jego ułomnościach - wzywa otwarcie obywateli, u których cieszy się dobrą renomą, do łamania prawa?

To trzeba nazwać sporem politycznym, ale nie można też zapominać o jego posmaku ambicjonalnym. Jurek Owsiak posiadając ogromne wsparcie ludzi mógłby, gdyby tylko chciał, stać w opozycji do klasy politycznej, nawoływać do zmian systemowych, społecznych bądź kulturowych. On sam z tego rezygnuje i można by pomyśleć, że to kolejny kandydat do otrzymania kryształowej kuli, z tym że mniej uczciwy wobec swych popleczników, bo pozwalający się określać, jako zbawca Polski.
Coś na kształt debaty
2010-06-27 23:26:07
Do drugiej tury weszło dwóch starszych panów. Każdy z brzuszkiem, każdy z zaśnieżonymi i przerzedzonymi włosami. Co prawda jest różnica w postaci wąsów, które posiada jeden z nich, za to obaj w drogich garniturach. I to nie koniec podobieństw. Tym razem nie estetycznych, a merytorycznych, będących właściwie merytorycznymi nieestetycznymi wspólnymi punktami obu kandydatów, bowiem brak różnic u pretendentów do sprawowania najwyższego urzędu w państwie środkowoeuropejskim jest brzydki i niesmaczny z punktu widzenia politycznego. Ba, także i demokratycznego!

Ci dwaj panowie spotkali się, aby podebatować nad Polską, która ponoć jest najważniejsza, choć według mnie można znaleźć parę spraw ważniejszych od kraju nad Wisłą. Na przykład sprawy Polek i Polaków, którzy są równi swą ludzką ważnością Afgańczykom, Afrykanom bądź Niemcom. Rozumiem, że poprzednie zdanie jest przydługie na hasło wyborcze w kampanii kultury obrazkowej, w której zdania złożone są niewskazane, więc może slogan „równość, głupcze!” byłby zasadny. Taki slogan jednakże się nie pojawił w tej drugiej turze, ani w debacie, co jest raczej zrozumiane, gdy się słucha i patrzy na obu panów kandydatów.

Debata w swoich założeniach miała nie być debatą, bo debata to przecież wymiana poglądów. Coś - co w trakcie sztabowych pertraktacji zostało wynegocjowane - miało być podwójnym wywiadem. Każdy musiał odpowiedzieć na zadane pytanie w ciągu dwóch minut i siedzieć cicho, kiedy mówił konkurent. Sztaby liczyły pewnie, że w takiej formule da się drugiej stronie wcisnąć, jak najwięcej, bez nawiązywania interakcji. Wszyscy przecież wiedzą, że elektorat PiS żyje w świecie układów i namagnesowanych przez ruskich samolotów, a elektorat PO w oazie Tuska, której wciąż zagraża faszystowski Kaczyński i „przyszły premier” Macierewicz. Sztaby jednakowoż się przeliczyły i formuła debaty (a właściwie – tego czegoś na wzór debaty) została złamana. To już klasyk polskiej polityki i filmu Andrzej Wajda mówił, że w końcu to są takie namiętności, że to wojna domowa.

Oglądając to coś na wzór debaty, miało się wrażenie, że wojna domowa jest, lecz nie wiadomo o co ona się toczy. Dwóch starszych panów w kwestiach obyczajowych odpowiedziało praktycznie tak samo. Oboje nie uznają tematu emancypacji osób o orientacji homoseksualnej, oboje optują za rozwiązaniami bądź „kompromisami”, wykluczającymi zdanie kobiet, które nie akceptują nadanych im przez kościelno-konserwatywny dyskurs roli Matki Polki, cierpiącej za miliony głosów w wyborach, którymi dysponują duchowni. Ten sam prawicowy konsens było widać w sporze o politykę zagraniczną. Kłótnia była w studiu, ale pomiędzy orzełkiem a znakiem jednego grosza, ponieważ ich zdania na postrzeganie spraw międzynarodowych były dwiema stronami tej samej monety. Jeden (ten bez wąsa) ciągle pragnie pompować balon narodowej dumy, na którym obleci cały świat, drugi zaś uważa, że podstawowym zadaniem polskiej dyplomacji jest ochrona polskich granic. Zrozumiałe, że estetycznie i marketingowo marszałek Komorowski pasuje do epoki II RP, ale nie wiedziałem, że w kwestiach zagranicznych opiera się wciąż na opracowaniach z czasów wojny polsko-bolszewickiej.

O ile ten fantazmatyczny bolszewik czyha na nasze granice oparte na rzekach, to został on zwyciężony w sferze gospodarki. Tu, oprócz drobnych niuansów czysto politycznego mordobicia, panuje pełna zgoda. Prawo i Sprawiedliwość prawnie i sprawiedliwie obniżyło podatki najbogatszym, a Platforma zrobiła z nas zieloną wyspę na czerwonym morzu kryzysu. Jednak Bronisław (ten z wąsami) zarzucił Jarosławowi, że jego partia zgłosiła zły pomysł chwilowego zadłużenia państwa, by nie przerywać rozpoczętych inwestycji. Zarzucił, że Jarosław chciał zatopić naszą zieloną wyspę. Chciał zrobić z niej Grecję.

W tym momencie wyszło całkowite niezrozumienie sytuacji greckiej, które jest odbiciem hegemonii jednego dyskursu gospodarczego w polskiej debacie publicznej. To właśnie obniżenie podatków, prywatyzacja ważnych części gospodarki, liberalizacja handlu oraz niskie płace dla Greków spowodowały dzisiejszy kryzys w tamtym państwie, a nie ogromne świadczenia socjalne. Stąd absurdalny jest argument, że cięcie wydatków było takie ozdrowieńcze dla Polski, jak twierdził pełniący obowiązki prezydenta. Cięcia spowodowały ograniczenie inwestycji w naszym kraju, samorządy bez dofinansowania z góry musiały się zadłużyć gdzieś indziej, toteż zadłużyliśmy się i tak, tylko bez większej kontroli, jaką na pewno mielibyśmy, jeślibyśmy skorzystali z planu PiS. Gwoli ścisłości – nie byłoby problemu zadłużania się, gdyby nie te osiem miliardów złotych, które państwo straciło po wejściu w życie reformy podatkowej Kaczyńskiego, mającego wypełniać program „Polski solidarnej”. Solidarnej z kim, panie prezesie? Dziś z lewicowym elektoratem, jutro z najlepiej zarabiającymi?

Na koniec tego czegoś zwanego debatą prezydencką kandydat z wąsem stwierdził, że cieszy się z wielu wspólnych poglądów, z których może wyniknąć sloganowa zgoda, budująca nam piękny kraj.Wyborcy oglądali tę debatę i mieli prawo zapytać – zgoda buduje, ale co? Czy Kaczyński z Komorowskim bądź Komorowski z Kaczyńskim może zbudować coś oprócz Polski pięknych sloganów, będącej w swej istocie Polską brzydkich wykluczeń społecznych, kulturowych i ekonomicznych?
Dylemat
2010-06-22 19:45:08
W tych wyborach z sondażami stacji komercyjnych było, jak z zakładami bukmacherskimi w czasie tegorocznego mundialu. Okazały się nietrafione i zdecydowanie przeszacowane. Komorowski, który przy poparciu największej, hegemonicznej wręcz, machiny wyborczej oraz dziennikarzy, publicystów, ludzi kultury i show-biznesu nie potrafi wygrać w I turze, jest zdecydowanie jej przegranym. Nie było gigantycznych różnic między nim a Jarosławem Kaczyńskim (zaledwie pięć procent w rzeczywistości), który złapał wiatr w żagle ostatnimi czasy. Niektórzy sądzą, że to za sprawą katastrofy smoleńskiej. Niewątpliwie miała ona ogromny wpływ, jednak bardziej prawdopodobne jest to, że dopiero stymulowana przez media żałoba narodowa zniszczyła kulturę obciachu związaną z popieraniem PiS. To pokazuje, kto tak naprawdę rządzi w Polsce – czwarta władza.

Jest ktoś, kto wywalczył dla siebie dobry wynik, mimo tego świata wideo i marketingu politycznego, czyli wciskania ściemy i tak już „ciemnemu ludowi”, który potrafiłby zapewne wybrać Pudziana i różowego konia Joli Rutowicz na posłów, gdyby pokazać ich z odpowiednim tłem, w okularach od Palikota i z odpowiednio ułożonymi rękami. Grzegorz Napieralski został obwołany zwycięzcą I tury wyborów, bo potrafił maksymalnie wykorzystać możliwości lewicy stagnacyjnej, aby osiągnąć wynik prawie 14 procentów wszystkich głosów. Mimo że miano zwycięzcy nadały mu media w pierwszej kolejności, to trzeba przyznać, że od czasu, kiedy to został szefem SLD, nie miał z nimi łatwego życia. Jego kampania była prowadzona poza wielkimi molochami telewizyjnymi, stąd być może tak spore zaskoczenie na koniec.

Wynik Napieralskiego to nie tylko efekt znudzenia podziałem PiS i PO, ale też pierwszy poważniejszy prztyczek w nos marketingowej postpolityce, bowiem jest to triumf starego, klasycznego stylu prowadzenia kampanii, stylu politycznego działania. Kandydat SLD proponował uścisk dłoni, zamiast sadzenia dębu i wylaszczania się na to, że żona robi mu kolację. Rozmowa na żywo czy za pośrednictwem Internetu, zamiast wielkich wieców i koncertów. Komitet poparcia złożony ze zwykłych obywateli, a nie klub super-autorytetów. Tradycyjny kontakt (z wykorzystaniem nowych technologii) zwycięża nad sztuczkami PR. I to jest bezwątpienia największy plus tego wyścigu i wyborów.

Jednakże w ferworze pochwał dla Napieralskiego zapomnieć można o tym, że zajął trzecie miejsce i zwykle przyjęło się, że jako ten trzeci najmocniejszy, zadecyduje na kogo powinien jego elektorat oddać głos. Tu zaczynają się przysłowiowe schody. Sławomir Sierakowski w swoim komentarzu na witrynie KP rozważa, czy warto ubić targ polityczny (abstrahuję od pejoratywnego wydźwięku tego określenia) z Platformą Obywatelską w sprawie paru ważnych dla lewicy spraw (wymienione przez niego parytety i podwyższenie płacy minimalnej) lub wejść w koalicję w Sejmie. Według mnie - jeśli szef SLD myśli, by być kimś więcej, niż jest aktualnie – to nie powinien brać tego pod uwagę. Stoją właściwie przed nim dwie drogi do wyboru w tym momencie – droga Andrzeja Leppera, który został wicepremierem i przegrał wszystko oraz Aleksandra Kwaśniewskiego, który premierem nie zostając, załatwił sobie mieszkanie w Pałacu Prezydenckim na 10 lat i poparcie wielkiej formacji. Zanim jednak nastąpi ten drugi scenariusz, trzeba uporać się im z nowymi kłopotami na horyzoncie.

Jak zauważa Kinga Dunin, ramy debaty publicznej przesuwają się na lewo. Ma to swoje wielkie plusy, choćby i nowe, świeższe tematy do rozmów, coś innego, niż piłka nożna i przemiana Kaczyńskiego. Aczkolwiek może przynieść to złe efekty, bowiem dwa kolosy prawicowe, którym wypalił się spór na linii oświeceni/ciemnota poszukuje redefinicji. Szansa do tego się teraz nadarza poprzez rozbiory tworzącego się dyskursu lewicowego między dwie partie (PiS bierze socjal, PO – obyczajówkę). Tak prawdopodobnie skończą się tymczasowe bądź stałe sojusze i gra toczy się tak naprawdę tylko o to.

Jeśli Napieralski ma ambicje i myśli o budowie poważnej partii lewicowej z poparciem SLD, jak dawniej i programem innym, niż wtedy, to musi narzucić takie kwestie w debacie publicznej i w II turze wyborów prezydenckich. Tylko tak ukaże wyborcom, że Komorowski i Kaczyński to dwie strony tego samego medalu politycznego, medalu prawicy. Tym samym pozostawi sobie furtkę do powiększania swych procentów, a jednocześnie nie wejdzie w żadne pół-, nie- lub w pełni oficjalne sojusze.

Dylematem Grzegorza Napieralskiego nie powinno być to, kogo poprze on w II turze, tylko co jest ważniejsze dla niego, jego wyborców i partii. Kilka kwestii wybranych wyrywkowo z programu socjaldemokratycznego dziś, czy propozycja przebudowy społecznej jutro?
Jak upiec trzy pieczenie na prezydenckim ogniu
2010-05-29 18:55:01
Przyspieszone wybory z szybką kampanią wielkimi krokami zbliżają się do końca, bowiem pozostało ponad 20 dni do niedzieli 20 czerwca, kiedy to odbędzie się I tura. Nie bez powodu twierdzi się, że są to najważniejsze z wyborów. Ważniejsze od tych, które odbyły się dotąd w III Rzeczpospolitej. Stąd dziwi ogólny marazm głównych kandydatów, wyrażający się chociażby w postaci braku chęci wymiany zdań i poglądów. Leży kwestia zaangażowania, a oddaje ją banalność zdań, jakie padają ze strony Bronisława Komorowskiego i Jarosława Kaczyńskiego.

„Polska jest najważniejsza”, „Jestem z Polski”, „czas skończyć z wojną polsko-polską (i ruską przy okazji)”. W takich oto hasłach da się streścić całą kampanię wyborczą do Pałacu Prezydenckiego dwóch głównych kandydatów. Mimo swojego pozytywnego charakteru nie za bardzo można określić, po co główni kandydaci w niej startują. Przesłanie pierwsze powinno być bodajże przesłaniem wszystkich kandydatów na ten urząd. Przesłanie numer dwa jeszcze mniej wnosi do debaty, kojarząc się li tylko z filmem Olafa Lubaszenko, w której jeden z bohaterów określa siebie podobnie - „Jestem Laska. Z Polski.”, choć ten akurat miał wypełniać tym zdaniem rolę „ambasadora”, nie prezydenta RP. Przesłanie numer trzy jest zasadne, o ile za wojnę nie uznaje się zwykłej debaty społeczno-politycznej.

W tej ogólnej niechęci do myślenia, debatowania i jeżdżenia po kraju podczas wyścigu prezydenckiego wyróżnia się Grzegorz Napieralski, który – jak nie przystawało dotychczas na kandydata SLD – potrafi stawić się o szóstej rano przed fabrykami w Polsce, aby tam życzyć „miłego dnia” robotnikom. Niby nie dużo, a jednak symbolika tego gestu mówi bardzo dużo o przewodniczącym Sojuszu. Zresztą nie tylko w sferze czysto propagandowej stara się udowodnić swoją lewicowość. Ostatnio wystosował specjalną odezwę do środowiska Krytyki Politycznej, żeby go poparło. Zapewniał, że nie wróci do polityki gospodarczej w wykonaniu Hausnera i Belki. O ile PR socjaldemokratyczny się sprawdził, to real-politik socjaldemokratyczny już nie, ponieważ zaledwie parę dni po zakreśleniu swojej lewicowej polityki społecznej przychylnie odniósł się do kandydatury Marka Belki na stanowisko prezesa NBP.

Jeśli już mowa o real-politik, to najbardziej ciekawe jest to, kogo poprze Napieralski w drugiej turze wyborów. Czy będzie bronił Polski przed złudnym widmem IV RP, czy odstąpi od poparcia kogokolwiek, zostając wyklętym przez mainstreamowe media za „ciche” poparcie dla Kaczyńskiego? A może otwarcie poprze kandydata PiS? Ostatni scenariusz jest najmniej prawdopodobny i pewnie nawet w trakcie rozmów w zaciszach sldowskich gabinetów nie będzie brany pod uwagę. A szkoda. Dlaczego tak uważam? Wcale nie dlatego, że jestem wyznawcą relikwii Lecha Kaczyńskiego, jak twierdzi zacny redaktor Cezary Michalski. Nie kieruje mną także uwiązanie w postpolityczny spór między PO i PiS, jak Tomaszem Nałęczem. To właśnie w poparciu i zwycięstwie Jarosława Kaczyńskiego da się spostrzec szansę na rozerwanie tego podziału.

Jeśli prezes Kaczyński stałby się prezydentem, to musiałby oddać władzę w partii, a ta i tak została mocno nadszarpnięta katastrofą smoleńską. Któż miałby przejąć ster rządzenia Prawem i Sprawiedliwością? Kuchciński, o którego bunt w klubie parlamentarnym wybuchł jeszcze podczas żałoby narodowej? Ziobro? Jest na marginalnej pozycji, bez większego zaplecza. To może Kluzik-Rostkowska, posiadająca odmienne poglądy, niż 90% PiS? Dla osoby, która przejmie schedę po aktualnym prezesie, będzie swoistym mission impossible utrzymanie partii w ryzach i przede wszystkim w całości. Oni nie istnieją bez swojego lidera, bez niego czeka ich albo wewnętrzna wojna i rozpad, albo poważna zmiana kierunku polityki. Nie trudno przewidzieć, że jedno i drugie skończy się upadkiem tego stronnictwa.

Przy tym byt prezydencki Jarosława Kaczyńskiego nie byłby zapewne jakimś idyllicznym urzędowaniem. Jak pisała Kinga Dunin, kilka wpadek, lapsusów językowych i radykalnych wypowiedzi, uczyni go królem obciachu porównywalnym tylko z Jolą Rutowicz na swoim różowym koniu. Mimo wszystko byłby pożyteczny, gdyż wetowałby neoliberalne reformy Platformy Obywatelskiej. Związki zawodowe i inne ruchy społeczne mogłyby się do niego zgłaszać, kiedy zagrożony byłby ich interes, a kiedy Kaczyński poprzez inicjatywę ustawodawczą planowałby jakieś radykalne posunięcie, to PO zawsze mogłoby je zablokować. Wcale nie dlatego, że jest on „ostatnim socjalistą” - jak mawiał o nim Janusz Palikot na kilka lat przed założeniem swoich okularów zerówek, dzięki którym magicznie spoważniał – a dlatego, że jest w ambicjonalnym sporze z kierownictwem Platformy.

Takim oto sposobem można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Doprowadzić do upadku PiS i zablokować anarchokapitalistyczne pomysły rządu Donalda Tuska. Być może uda upiec się trzecią, bo przecież socjalny elektorat po Prawie i Sprawiedliwości będzie musiał się gdzieś odnaleźć. Zapewne przy lewicy, która powinna jak najszybciej się skonfederować, zredefiniować i przemyśleć współistnienie z innymi partiami na scenie politycznej.

Jedno jest pewne – kilkuprocentowa przegrana w drugiej turze przyniesie najgorszy efekt. Scementuje aktualny podział, wzmocni PiS i wywinduje Jarosława Kaczyńskiego na premiera w 2011 roku. Stamtąd może on sprawować realną władzę, a nie być jedynie przydatnym społeczeństwu hamulcowym. Radzę rozpatrzyć taki scenariusz nie tylko politykom SLD, ale też ludziom innych lewicowych formacji i środowisk.
Zakładnik Kaczyński
2010-05-08 19:13:56
Jak Polska długa i szeroka, tak popularny jest mityczny wręcz pogląd, że to Jarosław Kaczyński rządzi nadwiślańską polityką i to on ustanawia podziały, ustala granice oraz wyznacza poziom debaty. Jedni rapują, że były premier podąża „po trupach do celu”, wspierając jego głównego oponenta, inni utyskują na samą oś sporu między dwoma rodzajami prawicy, ale wszyscy zgadzają się w jednej podstawowej kwestii – kto stoi za tym, co się dzieje teraz w polityce.

Przeświadczenie takie nazwałem „mitycznym”, bowiem posiada w sobie elementy prawdziwe. Faktem jest, że Prawo i Sprawiedliwość ze swoim liderem nakreśliło i zapoczątkowało, ogłosiło oficjalnie wręcz, nowy podział. Wzięło ono tym samym na siebie rolę metapolityczną. „Polska liberalna” i „Polska solidarna” miały zantagonizować społeczeństwo tak, by cała reszta graczy politycznych wypadła za parlamentarną burtę. Chodziło głównie o to, żeby zapewnić to stałe miejsce nowej machinie wyborczej braci Kaczyńskich. Krótko mówiąc, wyciągnęli oni podstawowe wnioski ze spektakularnej porażki Akcji Wyborczej „Solidarność”, która grała wciąż na nie-politycznej bazie sprzeciwu wobec PRL i postkomunistów.

Elementem nieprawdziwym w tym ogólnopolskim i ogólnomedialnym przeświadczeniu jest pierwiastek o niezmienności polskiej polityki. Od co najmniej pięciu ostatnich lat. Co prawda, gracze pozostali ci sami, lecz już ktoś inny pisze scenariusze na najbliższy sezon. Świadczy o tym sam charakter sporu parlamentarnego oraz ostatnich kampanii wyborczych. Widać to po tym, że jest ona wypruta z ideowej, programowej i przede wszystkim politycznej dyskusji. Jarosław Kaczyński zapadł na chorobę zwaną postpolityczność i próbuje łagodzić ból z nią związany lekarstwem zwanym marketing polityczny.

W 2005 roku Lech Kaczyński zdobył Pałac Prezydencki, a Jarosław – parlament, głównie z tego względu, że dostrzegli drzemiącą w sporej części społeczeństwa frustrację, która wynika z nierównego dystrybuowania zdobyczy społeczno-gospodarczych. Można stwierdzić dziś, że tamto zwycięstwo głównie oparte było na poruszeniu kwestii ekonomicznych obywateli, którzy znaleźli się za marginesem wszelkiej uwagi medialno-politycznej. Choćby i reklamówka z kotem Sylwestrem, który wystąpił w roli krytyka podatku liniowego Platformy Obywatelskiej, była bardziej polityczna, i przez to także nośna, niż kampania roku 2007.

Kładąc nacisk na sprawy prospołeczne (ograniczany oczywiście przez nacjonalizm i nietolerancję), wygrywali. Później, kiedy skupiono się na budowaniu poprzez spoty wyborcze swojego wizerunku i próbę ośmieszenia PO komiksowymi wideo w Internecie, które były formą nie tylko nie śmieszną, ale też i krytykancką, a nie krytyczną. Pięć lat temu, kiedy władzę oddawali postkomuniści, fantazmat w postaci „układu” stał na przeszkodzie ku czemuś (silne i sprawiedliwe państwo). Po 2007 roku to „czemuś” zaczęło się robić coraz bardziej zamazane i niejasne.

Aktualny podział jest na korzyść jednego hegemona – Platformy Obywatelskiej, która w marketingu i pop-kulturalnym sporze zawsze była o kilka kroków przed PiS-em. W tym względzie wykorzystanie smoleńskiej tragedii byłoby pijarowym samobójstwem, stąd start przewodniczącego głównej partii opozycyjnej nie jest raczej oznaką nowej siły i mobilizacji partyjnej, a oznaką słabości politycznej i ugrzęźnięcia w świeżo ustalonych zasadach polskiej pierwszej ligi politycznej.

Jarosław Kaczyński nie jest autorem scenariusza dla tej kampanii, jak i dalszego życia parlamentarnego w ogóle. Jest jego zakładnikiem.
Kandydat spolityzowany
2010-03-06 17:25:11
Janusz Palikot najadł się strachu ostatnimi dniami. W jego partii było powszechne przyzwolenie na dywagacje o alkoholizmie Lecha Kaczyńskiego i homoseksualizmie jego brata Jarosława. Ale tak jak była zgoda na zrównywanie odmiennej orientacji i choroby (jako czynników mających wykluczyć z polityki i zdyskredytować), tak nie ma zgody na krytykę jednego z dwóch działaczy walczących w partyjnych prawyborach. Poseł z Biłgoraja stwierdził na swoim blogu, który dotychczas był czymś w rodzaju internetowej wyrzutni anty-pisowskich rakiet, że Radosław Sikorski nie jest kandydatem Platformy, a PO-PiS-u bądź tylko samego PiS-u!

Nie, to nie będzie tekst oburzenia w stylu tego, jakie przeżył Zbigniew Romaszewski. Choć z drugiej strony można powiedzieć, że wielu autokratów i dyktatorów na pewno ucieszyłoby się, że model partii, jaki sami wprowadzali w życie, przyjął się także w demokracji liberalnej.

Palikot swoją blogonotką przerwał pewne tabu partyjne. Bo przecież każdy wiedział, że Sikorski był ministrem w rządzie u głównego wroga III RP i trybuna ciemnego ludu – Jarosława Kaczyńskiego. Jednakże po spektakularnej zmianie swojego logo z dumnego orzełka na uśmiechnięte kontury Polski, mało kto zwracał uwagę na jego przeszłość. Ważne, że był uśmiechnięty, jak Donald Tusk i całe PO. Teraz - kiedy poseł skandalista, przypomniał, że nie chodzi tylko o ładny uśmiech, ale też jakieś poglądy - skłonił do zadawania pytań.

Czy Janusz Palikot ma rację, sądząc, że Sikorski jest w istocie kandydatem Prawa i Sprawiedliwości? Poniekąd tak i czyni go to lepszym pretendentem do startu w wyborach, niż platformerskiego i bardzo lojalnego Bronisława Komorowskiego. Wcale nie chodzi tutaj o nadmierne wychwalanie partii braci Kaczyńskich, jak robią to niektórzy lewicowcy (jeszcze inni piszą epitafia dla Samoobrony). Chodzi o to, że PiS jest ruchem z prawdziwego zdarzenia, czyli był i jest polityczny w swym działaniu, Platforma zaś z polityczności jest wyprana. To PiS pozostał przy hasłach konserwatywnych, przekonując do nich (w mniej lub bardziej „wyrafinowanym” stylu, ale jednak) obywateli.

W tym samym czasie Platforma Obywatelska pod wodzą Donalda Tuska poszła w zupełnie innym kierunku. Stała się ugrupowaniem, w którym nie ma między działaczami żadnego spójnika w postaci idei, oprócz oczywiście idei dzierżenia władzy w państwie. Stąd tak trudno dla jakiejkolwiek innej partii, organizacji bądź jakiegokolwiek innego środowiska stanowić alternatywę wobec niej, bo nie wiadomo nawet w którym momencie będziesz walczył po jednej stronie z Niesiołowskim, Gowinem i Radziszewską.

Radosław Sikorski w przeciwieństwie do swojego szefa w rządzie posiada własny zestaw postaw i wartości. Na dodatek przyznaje się do tego. W wywiadzie-rzece „Strefa Zdekomunizowana” jest jeden rozdział poświęcony kształtowaniu jego konserwatywnych poglądów, znaczenia tychże poglądów oraz odwołaniem do konserwatywnej myśli i jej ideologów. W tym samym mniej więcej czasie Donald Tusk w prasowej rozmowie szczycił się tym, że nie jest człowiekiem żadnej ze stron politycznego konfliktu (w sensie prawica/lewica), jest on człowiekiem doświadczenia, cokolwiek miałoby to znaczyć (choć w gruncie rzeczy pewnie chodziło nie o znaczenie, a o dobre brzmienie – to się udało).

Wystawiając na kandydata Sikorskiego, jest bardzo poważna szansa, że w polskiej debacie publicznej odżyje duch polityczności. Co więcej – jeśli PO będzie miała takiego kandydata, to wytrąci jedyny punkt zaczepienia Lechowi Kaczyńskiemu, który ze swych wartości politycznych czynił główny walor w kampanii 2005 roku.

Jednak jest to przede wszystkim szansa na zaistnienie sporu, antagonizmu z prawdziwego zdarzenia. Przy głównym kandydacie na prezydenta, który przyznaje się otwarcie do bycia neokonserwatystą, a nie żadną wydmuszką polityczną, szybko będzie musiała powstać równie ideowa opozycja. Ba! Będzie naturalne, że takowa wtedy powstanie. Trudno było się wykłócać z człowiekiem, który mówił, żebyśmy się wszyscy kochali, ale łatwiej się kłócić z człowiekiem, który popiera wojnę w Afganistanie bądź podatek liniowy. Taka jest istota polityki. Czas w końcu to zrozumieć.

Radek na prezydenta!
Siekierka, nie kijek
2010-01-29 13:10:46
Słuchając spekulacji polityków Platformy Obywatelskiej i samego premiera, dotyczących startu Tuska w wyborach prezydenckich, miało się dziwne wrażenie, że sam prezes rady ministrów nie szanuje własnego stanowiska. A konstatacja z tego była jedna – coś jest z nami nie tak, skoro wybieramy na szefa rządu człowieka, który nie respektuje woli sporej części obywateli. Na szczęście losy potoczyły się inaczej, a w jednym ze swoich najważniejszych w politycznej karierze przemówień Donald Tusk definitywnie powiedział, że stanowisko prezydenta go nie interesuje.

Zaraz po ogłoszeniu tej decyzji, podczas której premier martyrologiczno-patriotycznie perorował, że robi to dla dobra kraju, dla Polaków, wróciliśmy do bardziej koszarowej polityki. Od razu ze strony Prawa i Sprawiedliwości posypały się na niego gromy zarzutów, że nie startuje, bo się boi. Czego? Po pierwsze, prezydenta i zarazem szeryfa Lecha Kaczyńskiego. Po drugie, współpracowników szeryfa, którzy kopią coraz głębiej w sprawie o kryptonimie „afera hazardowa”. Nie ma się co dziwić – od czasu, gdy Jarosław Kaczyński wziął sobie egzotycznych koalicjantów do rządzenia, PiS popełnia same błędy. Także i te sądy są tak prawdziwe, jak to, że koniec świata nastąpi w 2012 roku w inny sposób, niż kompromitacja Polski przy organizacji mistrzostw Europy w piłce nożnej.

Jeśli chodzi o aferę hazardową, to bardziej prawdopodobne jest, że to jedyny powód, dla którego Lech Kaczyński startuje w wyborach, bo tylko to daje mu jakiś punkt zaczepienia w swojej kampanii po nieudolnych rządach, które przeminęły pod znakiem „udanych” wypadów do Gruzji i nie udanych do Brukseli.

Są jednak w tej całej sytuacji kwestie, co do których Donald Tusk się boi. Decyzja o nie startowaniu ma nie tylko pijarowe znaczenie. Nie tylko oznacza to, że premier gra już na wybory parlamentarne, bo te mogą się dla niego zakończyć pomyślniej, niż poprzednie. Oznacza to także, że projekt o nazwie Platforma Obywatelska jest tak różnorodny, że tylko jego główny lider i współzałożyciel spaja jeszcze te nurty i frakcje, które się tam zwalczają i kooperują naprzemiennie. Budowanie postpolitycznej partii, która będzie przyciągała ludzi zarówno z prawicy, jak i z rejonów centrowych bądź centrolewicowych (zakusy na Włodzimierza Cimoszewicza), na dłuższą metę się nie sprawdza, bo nie ma tam nawet minimum podstawowych poglądów, które mógłby respektować każdy członek Platformy.

Gdyby Donald Tusk został prezydentem, miałby spory kłopot z nieoficjalnym rządzeniem partią, skoro już ze stanowiska premiera i całkowicie oficjalnie przychodzi mu to z coraz większym trudem (najlepszy przykład to komisja hazardowa i wyrzucenie posłów PiS bez zgody Tuska). Z drugiej strony zwycięstwo innego kandydata Platformy także umniejszy pozycję aktualnego hegemona w tejże partii, jak i w ogóle w polityce i podziale sympatii Polaków. Stąd też logicznym jest, że kandydatem będzie lojalny Bronisław Komorowski, nie zaś indywidualista Radosław Sikorski.

Jak ta decyzja wpłynie na sam przebieg i treść kampanii oraz jej ostateczny rezultat? Sam rok 2010 pod względem politycznym stał się ciekawszy, ponieważ inny kandydat PO nie będzie już takim pewniakiem, jak Tusk, i sam sukces przyjdzie mu ciężej. Przykładowo – czy Bronisław Komorowski zostanie poparty przez liberalnych wyborców? Szczerze wątpię. Ten elektorat przejmie Andrzej Olechowski, ewentualnie Jerzy Szmajdziński. Takie rozbicie liberalnego elektoratu wpłynie na to, że najmocniejszym kandydatem może się stać Lech Kaczyński z poparciem konserwatywnej i socjalnej części społeczeństwa. Dlatego wydaje się, że niebagatelne znaczenie dla wyłonienia nowego prezydenta będzie miał kandydat SLD, bo tylko on będzie mógł zagospodarować głosy biedniejszych. Zależy teraz, jak poprowadzi swoją kampanię. Czy będzie głosił tylko ponadpolityczne hasła o modernizacji Polski i zbliżeniu do Unii Europejskiej, czy też wygrzebie ze swojej machiny wyborczej jeszcze jakieś resztki polityczności o zabarwieniu lewicowym. Jeśli tak się nie stanie, Lech Kaczyński urośnie w siłę tak, jak zrobił to w 2005 roku.

Donald Tusk nie postąpił, jak ten przysłowiowy stryjek, i nie zamienił siekierki na kijek. Lecz to skłania do dalszych pytań. Czy nowy prezydent, nawet jeśli nie miałby nim być Kaczyński, nie będzie wtykał tego kijka do oka premierowi, a on będzie walił na oślep siekierką, okrzykując to jako nową „szorstką przyjaźń”? No i czy neoliberalne reformy, które z pełną parą wtedy przejdą przez proces legislacyjny, nie będą oznaczały, że społeczeństwo dostanie po głowię i siekierką, i kijkiem?
Inny świat i jego biblioteki
2010-01-27 13:24:20
Zaskoczę was. Oprócz dywagacji na temat tego, co Piskorski ukradł w kasynie, a co wygrał z podatków (bądź na odwrót), oprócz afery hazardowej i komisji, która składa się z najbardziej doświadczonych fachowców w śledzeniu przestępców, jak posłanka Kempa, poseł Wasserman i „nowa gwiazda lewicy” Bartosz Arłukowicz, jest jeszcze inny świat. I nie chodzi mi oczywiście w tym momencie o planetę Pandorę, którą kreuje przed nami w technice 3D za wielkie pieniądze James Cameron. Mam na myśli świat odrębny od tego telewizyjnego, ale jakże nam zarazem bliski. Możecie to nazwać Polską B, prowincją, wiochą, ale i tak zawsze będzie chodzić o większą część naszego kraju.

Dziś media są o wiele lepiej nastawione wobec feministek i ludzi homoseksualnych, lecz jeszcze 10 lat temu postrzegały ich w krzywym zwierciadle. Każda feministka była wtedy nie chcianą przez mężczyzn kobietą (obowiązkowo nie goliła nóg!), a każdy gej był dewiantem. Można rzec, że media dziś są bardziej tolerancyjne. Jednakże ile czasu zajmie, kiedy zwrócą one uwagę na problemy małych miast? Czemu więcej uwagi poświęca się robotnikom z Gdańska, niż robotnikom z Kielc? To ciekawe pytania, ale prawdopodobnie zbyt dobrze byłoby w Polsce, gdyby takie były z serii tych najpilniejszych.

A niestety nie są. Najpilniejszym pytaniem dziś jest – dlaczego rząd na czele z ministrem Bogdanem Zdrojewskim planuje uderzyć w ostatni bastion prawdziwej kultury, w miejskie biblioteki? Mam na myśli pomysł zniesienia zakazu łączenia niektórych bibliotek z innymi instytucjami kulturalnymi. Odpowiedź na moje pytanie jest, ale wygląda jakby została wzięta z księgi aforyzmów na każdy dzień autorstwa Leszka Balcerowicza. Według autorów pomysłu biblioteki są nierentowne, jak i inne instytucje kulturalne w mniejszych miastach Polski i wsiach. Połączenie Miejskiego Domu Kultury z publiczną biblioteką odciąży państwo. Odciąży podatników. Odciąży szarych obywateli oraz tych bardziej kolorowych, dzięki temu będą mieli więcej pieniędzy, które zainwestują, a z inwestycji powstaną nowe miejsca pracy, szarzy będą mogli pracować, a Polskę 2030, należącą do kolorowych, będziemy mieli dwadzieścia lat wcześniej.

Retoryka znajoma, nieprawdaż? Jest jednak druga strona medalu. Każdy, kto mieszka bądź bywa w małym mieście, wie, że kulturalne ośrodki na ich terenie kuleją. Mamy niedofinansowane Domy Kultury, które muszą parać się często zajęciami dla czystego zysku, a swoim pracownikom i nauczycielom płacą głodowe wręcz pensje. Z bibliotekami publicznymi jest tak samo. Trudno doszukać się w nich nowości książkowych, za wyjątkiem Grocholi i Kalicińskiej, a spora część pism z zakresu filozofii i socjologii jest opatrzona wstępem jakiegoś dyrektora instytutu marksizmu-leninizmu. Na dodatek ministerstwo kultury obcina pieniądze na zakup książek z 28 do 10 milionów złotych, choć trzeba im oddać, że plany mają wspaniałe – dofinansowanie bibliotek aż trzystoma milionami złotych. Tylko nawet ten dobry pomysł obwarowany jest tym, że najpierw musi zgodzić się premier, minister finansów, a na samym końcu władze gminy. Które władze lokalne wyłożą pieniądze na biblioteki, skoro można je przeznaczyć na kolejne rondo imienia Jana Pawła II i zdobyć tym sobie przychylność ludzi w roku wyborczym?

Minister Bogdan Zdrojewski odpowiedziałby pewnie, że właśnie połączenie takiego kulejącego MDK-u z kulejącą publiczną biblioteką da nam instytucję kultury poruszającą się tak efektownie i szybko niczym Robert Korzeniowski w okresie największych zwycięstw. Nie ma w naszych czasach nic bardziej mylnego, niż logika neoliberalna. Połączenie tych dwóch instytucji może odciąży trochę budżety lokalne, ale odbędzie się to kosztem jakości obu instytucji, kosztem najbiedniejszych, którzy nie mają wystarczających dochodów, by kupić sobie książkę w księgarni, oraz kosztem tych wszystkich ludzi, którzy dziś jedynie z jakiegoś wewnętrznego powołania i pasji pracują w takich obiektach, bo chyba nie dlatego, że można się tam dorobić?

Świetnym przykładem jest Federacja Rosyjska, w której to przeprowadzono taką reformę, a efektem tego jest zamknięcie dwunastu tysięcy bibliotek w tymże kraju. Zapewne to odpowiada autorytarnej władzy Władimira Putina oraz kliki mafijno-biznesowej, która za nim stoi. Mniej wykształceni obywatele, to łatwiejsza manipulacja społeczeństwem. Czy jako obywatel korzystający z publicznych księgozbiorów mam sądzić, że wybranemu demokratycznie Donaldowi Tuskowi także jest to na rękę? Czy boi się, że ktoś POCZYTA program jego partii, zamiast wciąż oglądać telewizyjne spoty w konwencji reklamy proszku do prania? Nikt chyba tego nie chce. Ani obywatele, ani Donald Tusk.

Pomysł ten jest wręcz haniebny, ponieważ za nim kryje się przeświadczenie, że mieszkaniec takiego małego miasta jest ograniczony do swojej pracy, konsumpcji, fizjologii i oglądania jakiegoś ckliwego serialu w weekendy. Rząd Donalda Tuska kolejny raz udowadnia, że problemy osób biedniejszych lub osób pochodzących z biedniejszych części kraju, nie są ich problemami. Jeśli nie są demokratycznego polskiego rządu, to kogo?
Ideowego roku!
2009-12-30 13:47:50
Co robić? Być na tyle postępowym, by nie pisać o odchodzącym roku i skupić się na społeczno-politycznych zagadnieniach początku następnego? Czy może całkowicie przeanalizować to, co się wydarzyło w polityce i gospodarce? Przeszłość czy przyszłość? Interpretowanie czy działanie? Jedno wiem na pewno – tego się nie da rozgraniczyć. Więc pozwólcie, że będę na tyle europejski, nowoczesny i zachodni, że znajdę konsensus (lub jak pisano w latach 90. – „consensus”) pomiędzy tymi dwiema postawami.

Rok 2009 zaczął się jeszcze w tym całym popłochu kryzysowym, kiedy wieszczono początek nowego ładu gospodarczo-politycznego na świecie, kompromitacje aktualnej klasy rządzącej i powstanie nowej na czele z nowym prezydentem USA. Kiedy jeszcze na łamach nieistniejącej „Europy”, ogłaszano wszem wobec, że czeka nas powrót socjaldemokracji pod różną postacią, w różnych wersjach, z nowymi bądź starymi twarzami. A jak się kończy? Polska staje się „zieloną wyspą” na wzburzonym czerwonym morzu (nie chodzi mi tu bynajmniej o zabarwienie ideowe) i mimo, że mamy wielką dziurę budżetową, to premierowi Tuskowi udało się jeszcze tam do niej nie wpaść razem ze swoją partią polityczną.

Trzeba także dodać, że klasa polityków, jak zwykle jest bez żadnej klasy. W tej sprawie niezmienny constans. Na dowód wystarczy w dowolnym momencie włączyć TVN24 i zobaczyć powtórki z przepychanek w komisji. I jak pisano w ostatnim „Le Monde Diplomatique”, wzrost poparcia dla Platformy jest praktycznie wprost proporcjonalny do zwiększania się absencji wyborczej. Znowu straci na tym demokracja i ludzie, którzy ją powinni stanowić.

Ale wracam szybko do tematu „Dziennika” i jego magazynu idei „Europa”, ponieważ dla mnie upadek tej gazety jest bardzo symptomatyczny. I to nie tylko dla tego, co się wydarzyło w Polsce w przemijającym roku, lecz także dla tego, co się dzieje na świecie i jak kształtuje się nowy porządek po pierwszym od kilkudziesięciu lat dużym kryzysie w światowej gospodarce. Wielu myślało, niektórzy właśnie na łamach „Europy”, że ten kryzys jest zakończeniem nie ery kapitalizmu, a ery neoliberalizmu. Wydaję mi się, że ulegnięto w tej kwestii pewnej prostej logice, która zakładała się na zależności – upadek idei prawicy oznacza zwycięstwo lewicy. To byłaby prawda, gdybyśmy żyli w starej rzeczywistości, w czasach, w których liczono się z programem, a nie ładnym garniturem i fajnym spotem telewizyjnym. W erze postideologicznej jest to niemożliwe. Najpierw to z ideami postpolityki trzeba się uporać, by w ogóle o coś walczyć. Tak samo, żeby zobaczyć sztukę w teatrze, trzeba podnieść kutynę!

Proste teorie czas wyrzucić do kosza i lepiej zawczasu przygotować się, że zmiana otaczającej nas rzeczywistości nie przyjdzie łatwo. „Zbyt pyszny” redaktor Krasowski tego nie zrozumiał, jak nie zrozumiało wielu przed nim i zapewne wielu po nim. Jest jednak grupa osób, które to rozumieją, a mimo to walczą, by nasza dziurawa zielona wyspa stała się wyspą w równej mierze należącej do kobiet i mężczyzn. Feministki stanowią już od kilkunastu lat nieodłączną część krajobrazów polskich. Są na ulicach i na uniwersytetach. Były w teleturniejach, choć dziś nie pogardzą programami publicystycznymi. W 2009 wzięły się za uczestnictwo kobiet w polityce, zebrały wymaganą liczę podpisów pod ustawą parytetową i ciut więcej. Bezwątpienia ruch feministyczny jest jednym z najsprawniejszych w Polsce, teraz ten ruch porusza się w stronę parlamentu. I to dla mnie, jak i dla wielu lewicowców, kwestia w nowym roku najważniejsza. Ważniejsza, niż wybory prezydenckie, które i tak wiemy, kto wygra. Bo wybierzemy prezydenta na pięć lat, a rozwiązanie kwestii opieki społecznej i przestrzegania praw obywatelskich będzie służyć nam na całe dziesiątki.

W 2010 życzę wszystkim, by zwyciężyły kobiety w polityce i wszystkie nowe sprawy, które ich obecność przyniesie, rozpaliły w końcu spór ideowy w naszej jałowej polskiej debacie publicznej.
Zegar śmierci SLD
2009-10-17 20:25:39
W tym tygodniu „Gazeta Wyborcza” doniosła o problemach Grzegorza Napieralskiego w Sojuszu Lewicy Demokratycznej, nad którym zbierają się czarne chmury. Krytykę, na razie anonimową, zrodziła w partii jego decyzja o połączeniu sił z Prawem i Sprawiedliwością w przejmowaniu telewizji publicznej. Bo przecież jak to możliwe, że obrońcy III RP współpracują z twórcami IV RP? Robią to jeszcze na dodatek przy poklasku ze strony byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, mówiącego o „historycznym porozumieniu”, co najmniej jakby miało ono oznaczać heglowski koniec historii.

Nikt inny się chyba nie łudzi, że chodzi w tym wszystkim nie o jakiś wspólny cel oczyszczenia mediów publicznych. Nie chodzi też o dłuższą współpracę, do której napisania scenariusza nie powstydziłby się Andrzej Sapkowski i która miałaby na celu stworzenie jakiegoś projektu Polski, jakiejś V RP. Chodzi, jak zwykle, o podział stołków, o władzę. O dużo większą władzę, niż fotele premiera i prezydenta. Władza w mediach , to władza poniekąd w ludzkich głowach. To ludzie mediów są istotnym podmiotem w procesie kształtowania opinii na świat, społeczeństwo, gospodarkę i politykę.

A SLD zaliczyło już swój okres świetności. Mieli już fotel prezydenta, fotel premiera oraz szefa Telewizji Polskiej. Okres nie byłby okresem, gdyby w którymś momencie się nie skończył. Sojusz spadł jak porcelanowa figurka, która rozbiła się na kawałki. Większość z nich udało się poskładać, choć już nigdy nie wyglądali tak, jak przedtem. Reszta gdzieś się zawieruszyła, czasem to tu, to tam można je spotkać. Czasem wbiją się komuś w stopę, ale to też nieznacznie jest zauważane. Tyle po nich.

Ostatnio w Internecie przebojem są strony na których można wyliczyć datę swojej śmierci. Jak większość różnych przebojów, tak i ten jest idiotyczny. Czemu więc poruszam ten temat właśnie przy sprawie Napieralskiego i SLD? Ano dlatego, że warto by było, żeby działacze Sojuszu spróbowali policzyć, ile ich formacja może wyżyć w tych niesprzyjających warunkach i po tym, co ją spotkało.

Na jakie choroby zapadła formacja Napieralskiego? Podstawowa to chyba uzależnienie od władzy. Trudno żyć długo, zdrowo i szczęśliwie, jeśli jest się na ciągłym głodzie. Są jeszcze choroby niekonsekwencji w obieraniu drogi politycznej i przywiązania do neoliberalnego myślenia o gospodarce. Jest jeszcze wada genetyczna w postaci okrojonej wersji lewicowości. Lewicowości opartej na bronieniu pamięci Polski Rzeczpospolitej Ludowej i mało wiarygodnej, często nie merytorycznej walce z Kościołem o wolność w sferze publicznej. Mimo wszystko Sojusz ostatnimi czasy walczy o parytety, jego działacze wytrwale zbierają podpisy pod obywatelskim projektem ustawy – to trzeba docenić.

Jak widać wynik tego wyliczenia nie jest satysfakcjonujący. To znaczy dla niektórych na pewno jest, ale to zależy oczywiście od miejsca siedzenia. Nie owijając w bawełnę, zbliża się śmierć Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Spójrzmy na to, jak rozkładają się i jak przepływają głosy wyborców. Kiedy u władzy był PiS i tracił – zyskiwała Platforma. Jak u władzy jest PO – zyskuje PiS. Sojusz błąka się w tym czasie od kilku do kilkunastu procent w sondażach. Brak spójnego lewicowego programu i brak wyrazistości w reklamowaniu go wyborcom są chyba skutkiem braku wiary w większy sukces.

Dlatego w tym punkcie warto wyróżnić dwie hipotezy dotyczące postępowania Sojuszu i podejmowania sojuszu z partią Jarosława Kaczyńskiego. Pierwsza jest taka, że szef SLD wie o rychłym końcu swojej formacji i chce odmienić jego życie na samym końcu, decydując się na kilka zwariowanych posunięć, niczym w paru hollywoodzkich komediowych produkcjach o ludziach, którzy dowiadują się, że zostało im kilka miesięcy żywota. Przypieczętowałby ostatecznie wtedy legitymizację systemu politycznego, w którym podział przebiega między liberałami a populistami, stając po stronie tych drugich.

Druga hipoteza jest taka, że Grzegorz Napieralski postawił wszystko na jedną kartę. Wszystko, czyli los SLD i jego własnej osoby w tej partii. Wygra i przekaże poprzez TVP lepszy obraz swej formacji oraz przedstawi elementy jej programu, podbudowując jej pozycję, bądź przegra, kończąc ostatecznie z mrzonkami na temat powrotu Sojuszu Lewicy Demokratycznej do pierwszej ligi w parlamencie. Każdy z finałów tej drugiej hipotezy powinien być lepszy dla polskiej polityki, niż tej pierwszej, niestety bardziej prawdopodobnej.

Jeżeli przepowiednie z piątkowej „Gazety Wyborczej” miałyby się spełnić, jeżeli Grzegorz Napieralski miałby przestać być przewodniczącym już niebawem, to polecam mu, jako wytłumaczenie swoich decyzji, tę drugą hipotezę. Warto przynajmniej na odchodnym pokazać się, jako inteligentny i zdecydowany gracz.
Trzecia runda
2009-10-10 12:25:11
Osobiście zawsze lubię porównywać spory i utarczki dwóch gigantów na scenie politycznej do walki bokserskiej na ringu. Bo tak samo, jak nie rozumiem idei tego sportu, tak nie widzę nic konkretnie politycznego w sporze między dwiema prawicowymi partiami. I tu, i tam, walka odbywa się dla samego show. Szczególnej wizji, która za tym ma stać, jakoś nie widać, choć wszyscy próbują nam wmówić, że widać. Jak włączysz telewizję, jakiś program publicystyczny - zobaczysz człowieka z PiS-u i Platformy. W ich sporze nie będzie nic z idei politycznych, choć idei nie będzie to pozbawionej. Mianowicie takiej, że ich spór jest naturalny i uprawomocniony.

Z Donaldem Tuskiem to było tak, że lubił opowiadać nam o miłości w czasie kampanii wyborczej. Ostatnimi czasy okazało się jednak, że miłość była tylko przelotnym romansem ze swoim elektoratem, a głębszym uczuciem darzy jedynie tę jej bardziej uprzywilejowaną część. Symptomy widzieliśmy już wcześniej. Chęć prywatyzacji sfer zdrowia, edukacji i kultury, czyli najważniejszych dla człowieka, który chce żyć długo i godnie, rozumiejąc jednocześnie współczesny świat. Chęci nie zostały na razie zmaterializowane, ale za to mamy do czynienia ze skutkiem pobocznym. Takim, że udało się sprywatyzować kilku członków Platformy Obywatelskiej, w tym paru ministrów.

No i wybuchła afera, czyli najłatwiejszy moment do ataku dla opozycji. Tylko patrząc na naszą opozycję, ma się małe nadzieje na to, że podejście do tej sprawy będzie umiejętne. Jest partia Jarosława Kaczyńskiego, która na partyzantce w Rywinlandzie została wyniesiona do władzy, z której spadła i nie może się podnieść. Spadła m.in. też z powodu paru afer. Mamy także SLD, które stanowi dziś negatywny przykład rozgrywania spraw związanych z zarzutami korupcyjnymi. Niby to partia lewicowa, a lewicowej krytyki tej sytuacji nie ma. Jest za to stanowisko Ryszarda Kalisza, pretendującego do bycia nowym politykiem od miłości, który „wierzy Tuskowi”, przesądzając całą sprawę na korzyść jednej ze stron. I bardzo mnie dziwi to, że trzeba podkreślić, iż obie ze stron są konkurentami politycznymi Sojuszu.

Pal licho z SLD. Skoro sami nie potrafią wypracować i narzucić tematów, które nie byłyby przyjemne dla prawicy, a gdy już dostają takowy na tacy i nie korzystają z tego, to znaczy pewnie, że rola drugiego PSL-u im odpowiada.

Zajmijmy się skutkami, a raczej powszechnym postrzeganiem przez komentatorów tzw. afery hazardowej, czyli porzuceniem przez Donalda Tuska polityki pojednania i wytoczenia dział w stronę głównego konkurenta - Prawa i Sprawiedliwości. Ktoś mógłby powiedzieć, że powraca polityka i tematy, które będą ważne dla polskiego społeczeństwa. Nic z tych rzeczy. Okres postpolityczny się nie kończy. Zaczyna się po prostu jego bardziej nikczemny etap. Taki, w którym spór będzie ostrzejszy, ale wciąż równie pozorny, bo i tak programy, wizje Polski obu stronnictw pozostaną podobne.

Jeżeli zostawać mam przy terminologii sportowej, to zaczęła się kolejna runda. Po pierwszej z lat rządów PiS-u i drugiej z lat 2007-2009, zaczęła się trzecia. Sam mecz się nie skończył. Trudno nawet przewidzieć, kiedy się skończy i w jaki sposób. Pewnie aż któryś z zawodników padnie na łopatki lub być może też jeden zostanie zdyskwalifikowany za śmiertelne pobicie drugiego.
Nie wińcie nas, wińcie siebie!
2009-08-14 12:50:24
Sezon ogórkowy w pełni. Politycy pojechali na wakacje, Sejm stanął w miejscu, a dziennikarze wciąż muszą pracować, zapełniając swe gazety różnymi nowymi tematami. Można rzec, że sezon ogórkowy, to tak naprawdę sezon dla najbardziej kreatywnych i pomysłowych dziennikarzy. To okres, w którym można poruszyć parę innych spraw.

Weźmy chociażby „Rzeczpospolitą” z 16 lipca, która informuje nas o sondażu przeprowadzonym wśród młodzieży, co do ich autorytetów. Temat ten jest wręcz typowy dla pory wakacyjnej. Gdzieżby w sezonie sejmowych debat i awantur premiera z prezydentem poruszano takie kwestie. Byłoby to traceniem czasu i pieniędzy w programach publicystycznych. Przyszedł jednak lipiec, a wszystko się diametralnie odwróciło. Sprawa okazała się nagle poważna i warta uwagi. Najciekawsze jest w tym wszystkim to, że ona zawsze taka była. Tylko, że gdzieś w zawierusze dnia codziennego, bieżącej polityki i debaty, traciliśmy często możliwość spojrzenia długodystansowego na różne problemy i zjawiska w społeczeństwie.

Pytanie jest w takim razie jedno: czy umiemy to także wykorzystać w czasie, kiedy łatwiej jest rozmawiać o rzeczach innych, niż aktualna walka i przepychanki na ringu politycznym? Moim zdaniem nie. W trakcie tego typu debat rzadko zdarza się, że możemy sięgnąć w głąb tematu. Zazwyczaj poruszamy się po jego powierzchni. Komentarze do ankiety o autorytetach młodzieży są właśnie najlepszym tego przykładem.

W sondażu z „Rzeczpospolitej” osoby z przedziału lat 13-24 wymieniały swoje autorytety. Towarzystwo jest naprawdę egzotyczne. Obok Dalajlamy i Jerzego Owsiaka jest na przykład Szymon Majewski i Ewa Drzyzga. W tym zestawieniu są tylko dwaj politycy: Donald Tusk oraz Radosław Sikorski. Skomentowanie tego badania, od razu z oceną całego pokolenia, że „jest zapatrzone w ekran telewizora” jest niewystarczające. To prawda, jesteśmy zapatrzeni w telewizję. Szkoda tylko, że nikt nie chciał głębiej wejść w analizę tejże kwestii i jej późniejszych możliwych konsekwencji.

W dzisiejszym świecie to media są głównym aparatem socjalizacji, zwłaszcza te masowe. Dziwić więc nie powinno, że znaleźli się w tym rankingu gospodarze programów rozrywkowych. Media, napędzane zyskiem, przebijają się lansowaniu coraz to bardziej nonsensownych ludzi. Lansują muzyków, ale kładą akcent na ich życie osobiste i styl ubierania. Lansują aktorów, którzy nie dostaliby się pewnie nigdy na studia aktorskie. Lansują coraz częściej polityków, którzy - za pomocą prostych sloganów, haseł i gadżetów – docierają do obywateli, nie bacząc na to, że nie mają spójnego programu, że nie mają w ogóle żadnego programu! Dziś nie wystarcza już twoja działalność. Żeby istnieć, musisz mieć ten naddatek w postaci kreacji swej własnej osoby.

Nie zapominajmy, że media masowe to także seriale, które ciągną się bez końca i które bez końca ludzie oglądają. Świat przedstawiony w nich odbiega od rzeczywistości. Mamy nowoczesne szpitale, w których brak kolejek do lekarzy. Są duże mieszkania, które posiadają młodzi ludzie. Z ulicy praktycznie można założyć własną firmę. Życie ciągnie się w przyjemnościach, którego podstawowym elementem jest założenie rodziny lub nowy partner/partnerka. Czyż nie jest to wzorzec kulturowy, dający młodym głód na osiągnięcie sukcesu, choć wiadomo, że realny świat odbiega znacznie od tego, który pokazywany jest w telewizji? Czy dzisiaj jest miejsce na młodzież, która się buntuje, czy tylko na taką, która akceptuje zastany porządek i w ramach jego dąży do zdobycia rzeczy przepustki świata konsumpcjonizmu?

Na bunt jest miejsce, ale jest to bunt bezcelowy, dopasowany do miałkiej i obrazkowej rzeczywistości medialnej. Dziś ze świecą szukać rewolucjonistów w stylu tych, którzy w 1968 roku dali o sobie znać po obu stronach Żelaznej Kurtyny. Mamy medialne subkultury sprowadzone tylko do stylu bycia i słuchanej muzyki. Nie ma już miejsca na poglądy na zorganizowanie gospodarki, społeczeństwa, systemu politycznego. Potencjał do młodzieżowego buntu istnieje, ale kanalizacja jego jest sztucznie wykreowana przez wielkie korporacje muzyczne, wydawnicze i medialne.

Czy będziemy pierwszym pokoleniem w Polsce, które od wielu, wielu lat nie odciśnie się w historii, polityce i kulturze? To pytanie pozostawione jest bez odpowiedzi, ale ta raczej nie będzie satysfakcjonująca.

Problem młodzieży jest bez wątpienia problemem medialnej rzeczywistości. Pytanie tylko, kto ją tworzy? Ano starsze pokolenie, które tak łatwo poddaje krytyce młodszych. Nie wińcie nas, wińcie siebie!
Przypadek Stronnictwa Demokratycznego
2009-07-28 20:49:40
Sezon ogórkowy rządzi się własnymi prawami. To niepodważalny fakt. W czasie, gdy parlamentarzyści idą na (według głosu ludu w sondażach) niezasłużone wakacje, telewizja i prasa informują nas w najgorszym razie o różnych absurdalnych sprawach, jak podpalone kosze na śmieci i włamania do osiedlowych sklepów. Tym razem jest, o czym mówić. Począwszy od Michaela Jacksona i jego pieniędzy, a skończywszy na pogodzie, która nigdy nie wpasowuje się w ludzi oczekiwania.

Jest także, o czym mówić w polityce, bo mamy przecież takie gwiazdy ogórkowe, jak Paweł Piskorski. Kiedyś był prezydentem Warszawy i jedną z czołowych postaci Platformy Obywatelskiej, później postrzegany był głównie przez pryzmat tego, że aż za dobrze zna się na unijnym prawie, toteż został zesłany na polityczną tułaczkę. Ale po kilku latach banicji, wrócił. Działacze Stronnictwa Demokratycznego ściągnęli go do swej organizacji na stanowisko przewodniczącego. Kierowali się oni w swojej decyzji zapewne jego kontaktami, znajomościami, choć i też aż za dobra znajomość prawa nie pozostawała bez żadnej uwagi, a tym bardziej – wagi. Co najważniejsze jednak, jest znany. Bo który z przeciętnych, szarych wyborców słyszał wcześniej o byłych prezesach SD – o Janie Klimku, Andrzeju Arendarskim, czy też Krzysztofie Góralczyku?

Mimo iż szef Stronnictwa ściągnął Andrzeja Olechowskiego, innego politycznego banitę, do swojego środowiska, to i tak partia w sondażach jest na granicy błędu statystycznego. Czy przypadek SD jest odosobniony? Jeżeli nie - bo przecież mieliśmy wcześniej i Zielonych, i Partię Kobiet - to czemu tak się dzieje? No i najważniejsze pytanie dla zwolenników partii Piskorskiego – co może świadczyć o tym, że SD przełamię ten polityczny układ?

Parlament na razie jest zamknięty dla innych partii politycznych, niż PO, PiS, SLD i PSL. Co gorsza, nie tylko w dosłownym znaczeniu, ale także w tym przenośnym, ponieważ nawet w głowach wyborców nikt nowy nie zaskarbił sobie miejsca na bytowanie polityczne. Od czasu do czasu, aby podkręcić atmosferę w debacie publicznej, media znajdują kogoś z zewnątrz, kto może w przyszłości podważyć istniejące rozmieszczenie ugrupowań w Sejmie. Wcześniej była to PPP i Libertas, a teraz Stronnictwo Demokratyczne. Jednak przypadek tego ostatniego ugrupowania jest inny.

Czy Stronnictwo Piskorskiego może podważyć istniejący porządek? Czy jest to chociażby Partia Kobiet, która uderza w patriarchalny system? Czy jest to partia, która w ogóle w coś uderza? Zdecydowanie nie, podważyć zastany porządek chce zaś tylko w takim stopniu, który pozwoli im na wejście do parlamentu i w skład partii „trzymających władzę”.

Przypadek SD jest interesujący, ale paradoksalnie – mało ciekawy. Interesujący, gdyż odsłania to reguły gry politycznej. Mało ciekawy, ponieważ same reguły są proste. A nawet prostackie. Chodzi oczywiście o pieniądze. Aczkolwiek ci, co je posiadają, mówią, że „pieniądze to nie wszystko” i że „pieniądze szczęścia nie dają”. Tak właśnie może sobie powiedzieć Paweł Piskorski i jego nowy pojazd polityczny. Do tych pieniędzy - które są zastygłe w różnych nieruchomościach na razie - dochodzi jeszcze rozgłos medialny, relacje w telewizji z ich konferencji prasowych, zaproszenia do programów publicystycznych. Partia polityczna w takich momentach zazwyczaj się jednoczy, tworzy monolit. Dopiero poważne porażki, jak nie dostanie się do parlamentu, powoduje zgrzyty w machinie partyjnej.

W Stronnictwie Demokratycznym znowu jest inaczej, chociaż w samym Stronnictwie Piskorskiego wszystko gra. Zawsze jednak znajdzie się jakiś wewnętrzny emigrant, który będzie wykonywał krecią robotę. Tym razem są to ideowcy liberalni, którzy nie chcą tworzenia PO-bis, czyli partii ludzi „od Sasa do Lasa”. Niby nie jest to jakaś poważna krytyka, ale w okresie romantycznym w polityce, kiedy wszyscy jeszcze wierzą w sukces, stwierdzenie, że Paweł Piskorski źle konstruuje nowe środowisko SD, marginalizując ludzi z partii, będących w niej na długo przed przyjściem tego „liberalnego mesjasza”. Ściągnął on do swego ugrupowania ludzi kojarzonych z lewicą albo Partią Demokratyczną. Dla lewicy jest to dobre na długim dystansie, bo prawdopodobnie pokaże to, kto był związany z nią, a kto był tylko koniunkturalistą. Dla tych drugich oznacza to koniec żywota.

Ta krytyka członków SD znowuż pokazuje, że Paweł Piskorski dobrze zna reguły gry współczesnej polskiej polityki. Stosuje sprawdzone metody, a jednocześnie w obrębie pewnego modelu wprowadza innowacje. Tworzy kolejną partię postpolityczną, w której nieważny jest program, a wizerunek. Przykładem dobrym powinna być retoryka Piskorskiego na konferencjach, która kładzie nacisk na to, że Andrzej Olechowski pisze program. Drugorzędne znaczenie ma to, co jest w nim zawarte.

W takim razie dochodzimy do kolejnego punktu, który świadczy o tworzeniu Platformy Obywatelskiej 2.0. Ulepszonej wersji Platformy Obywatelskiej.

Marketing polityczny był w czasie wyborów używany na każdym kroku przez ugrupowanie Donalda Tuska. Jednak był to wciąż marketing, a więc stanowiło to proces sprzedawania jakiegoś produktu, w tym przypadku politycznego. Można spierać się o jego jakość i świeżość, lecz Tusk miał nam, obywatelom, jeszcze coś do zaoferowania. Paweł Piskorski natomiast stosuje najnowszą z technik, w której uprawia marketing, a nic nam nie sprzedaje konkretnego. Jest to metoda rodem z Francji i Hiszpanii. Metoda ta nie jest tworzona już przez spin doktorów, a przez story spinnersów, czyli osoby, które wymyślają różne historie - i czasami też kompletne bzdury - by coś zareklamować. To już nie jest marketing, a tworzenie mitów.

Stronnictwo Demokratyczne zna reguły gry i jeżeli mądrze to rozegra, to dwa procenty wkrótce zaczną się mnożyć. Partia jednak bardziej stanowi zagrożenie dla partii w parlamencie, niż realną alternatywę. Ale, co najważniejsze, zagrożone są także szanse na obalenie myślenia postpolitycznego, bo ewentualny sukces Piskorskiego może przypieczętować ten skartelizowany postpolityczny system. Na rewolucję partyjną nie ma tutaj miejsca.
Kobieta u władzy, ale jaka?
2009-06-24 19:33:54
Wraz z końcem poprzedniego tygodnia zakończył się także Kongres Kobiet Polskich. Uczestniczyły w nich żony prezydentów. Jolanta Kwaśniewska, żona byłego, oraz Maria Kaczyńska, żona aktualnego. Wszyscy spisali się na medal. Kobiety, bo udało im się przyciągnąć media do spraw emancypacji w Polsce. Same media zaś, ponieważ dopasowały się do utartych schematów – zaprosiły w końcu antagonizujące się osoby. Najczęściej była to kobieta oraz polityk, który mimo iż ma kilka byłych żon, jest szczerze przywiązany do tradycji katolickiej i narodowej.

Spisała się także „Rzeczpospolita”, bo w końcu jest, o czym rozmawiać w kontekście wyborów prezydenckich. Wkładając wyżej wspomnianą Jolantę Kwaśniewską do worka z kandydatami na prezydenta, trochę namieszali w debacie publicznej. Abstrahując od tego, że pomysł mało oryginalny, bo już wcześniej coś takiego robiono (chociażby i z Tomaszem Lisem), to jednak ten sondaż daje do myślenia. W Polsce kobieta premierem była tylko raz, na początku III RP. W przypadku Henryki Bochniarz, która była kandydatką na prezydenta w 2005 roku, sam pamiętam materiały i komentarze, które niejako amputowały męskość jej mężowi, który miałby stanowić ładną ozdobę przy boku kobiety. Co więc takiego się stało? A może nie stało się nic?

Jałowa idea

Niby zaścianek, niby państwo konserwatywne, a tu taki sondaż, który czyni kobietę jedyną osobą, mogącą pogrzebać chęci Donalda Tuska przejęcia całkowitej władzy w państwie. Zaraz po zdobyciu władzy w głowach większości Polaków, że to jego partia stanowi alternatywę dla PiS oraz po zdobyciu parlamentu i fotelu premiera. Musimy nie być jednak tacy mało postępowi, jak nas malują.

To wszystko dało do myślenia dziennikarzom i politykom. Z tych drugich, to zwłaszcza szefowi SLD, Grzegorzowi Napieralskiemu, który od dawna mówił, że jego partia być może, zamiast kandydata, wystawi kandydatkę na prezydenta. Ci pierwsi posunęli się nawet dalej, bo zaproponowali - z niemałym sarkazmem i cynizmem, które rasowy dziennikarz powinien mieć od urodzenia praktycznie – aby Prawo i Sprawiedliwość, zamiast dołującego Lecha Kaczyńskiego, wystawiło jego żonę – Marię. Nie wiadomo, czemu prezes partii się nie zainteresował tym pomysłem. Skoro ludzie jego ugrupowania twierdzą, że są tak przywiązani do ludu, to powinni znać pewne ludowe przysłowie: „gdzie szatan nie może, tam babę pośle”. Ale chyba pan prezes przejechał się na wizji Charlie’go, który ma swoje „aniołki” do zadań specjalnych – stąd też pewnie brak zapału do tej idei.

Wróćmy jednak na ziemię i przemyślmy to jeszcze raz, mimo że niektórych poniosła wizja kobiety na stanowisku głowy państwa, zwłaszcza pana Napieralskiego.

Sam pomysł, żeby kobieta sprawowała funkcję urzędnika państwowego i to tego z najwyższej półki, jest dobry. Nawet bardzo dobry. Aczkolwiek coś w tym pomyśle nie gra. Tak samo, jak nie gra coś w koncepcji, abyśmy mieli własną gwiazdkę, która zrobi karierę w Hollywood. Mianowicie jest to bezcelowe, bo nic to nie da kobietom. Zwłaszcza według takiej idei, żeby to Jolanta Kwaśniewska, lub też Maria Kaczyńska, była prezydentem. Bo ta idea zasadza się jedynie na tym, że rozpatruje samo siedzenie na stołku, nie zaś to, co z tego stołka można zrobić.

Popularność a potrzeby

Skąd bierze się popularność tych kobiet? Czy to może po prostu odbicie popularności ich mężów wśród pewnych części społeczeństwa, czy też po prostu ich styl, niczym gwiazd show-bussinesu?

Zdefiniowanie tego walorami estetycznymi byłoby pójściem na łatwiznę. Byłoby to także bardzo szowinistyczne, ale w postpolitycznej odsłonie polityki takie walory są bardzo cenne. W radykalnych wersjach często gęsto przedkłada się je nad poglądami danej osoby. Można nawet powiedzieć, że to system postpolityczny jest w pewien sposób szowinistyczny.

Ale wróćmy do sedna sprawy. Popularność obu pań bierze się z opinii, jaką cieszą się w społeczeństwie. Bierze się z tego, jak są lansowane przez bulwarowe media. Bierze się ona także z modelu żony prezydenta, który został stworzony w ciągu dwudziestu lat, a ostatecznie nie został przełamany przez obie panie. Modelu żony, która jest ozdobą prezydenta. Modelu luksusowej kury domowej, stanowiącej drugą część tych wszystkich reklam, w której to kobieta jest sprowadzona do roli kopciucha, który przed kupieniem jakiegoś produktu strasznie się męczył, zaś po wszystko zostało łatwo rozwiązane i wszystko jest cacy.

W polityce nie jest cacy, a więc może warto, żeby to kobieta weszła w końcu do elity elit politycznych, bo to przecież one – wedle znanego powiedzonka, a także jednego z wielu stereotypów – łagodzą obyczaje. Idea kobiety na wysokim stanowisku państwowym została stworzona właśnie w ramach takiego stereotypu.

Pomysł jest całkowicie pozbawiony swojego wymiaru politycznego. Potencjalna kobieta, jako premier lub prezydent, nie powinna łagodzić niczego, zwłaszcza sytuacji politycznej. Winna ją zaostrzać poprzez artykułowanie pomysłów i reform, które będą wymierzone w najstarszy system tego świata, to znaczy w patriarchat. Potrzeba polskiej polityce kobiety, która zawalczy o prawa dla innych kobiet z taką samą werwą, jak – Polka Dwudziestolecia – Henryka Krzywonos walczyła niegdyś o prawa pracownicze w ramach strajków sierpniowych. Potrzeba nam w polityce feministki, która zrewolucjonizuje nasz kraj w kwestiach światopoglądowych, a nie kolejnej kury domowej, która została dopuszczona do głosu zaraz po spełnionych mężczyznach.
Gdzie tu logika?!
2009-06-15 21:21:01
Ciężkie jest życie wyborcy. Przed wyborami europarlamentarnymi przyszły, przeszły i zaprzeszły zwycięzca, czyli Platforma Obywatelska, serwowała nam Jerzego Buzka, jako kandydata na szefa Parlamentu Europejskiego. Po wyborach - choć ciągle temat byłego premiera istnieje (być może w zastępstwie za kryzys gospodarczy, o którym już coraz mniej się rozważa i debatuje, aż ma się czasami wrażenie, że go już nie ma) - wysypał się worek z pomysłami i propozycjami rządu. Raz był to kulturalny plan Hausera, drugim razem jest to propozycja minister Kudryckiej dotycząca studiowania drugiego kierunku. Aż czasami rozumie się te 75%, które nie bierze udziału w wyborach. Jeżeli zastanawiamy się, czemu ktoś nie poszedł na wybory, to nie na pewno z tego względu, że nikt nie zaproponował mu bycia pępkiem Europy, lecz dlatego, że właśnie kampania jest nieuczciwa - nie rozmawia się o propozycjach, tylko o stołkach.

Ciężkie być też może życie niektórych studentów, na razie jednak tylko tych, którzy studiują na dwóch lub więcej kierunkach. Nawiązuję oczywiście do projektu minister szkolnictwa wyższego. Mianowicie rząd proponuje, aby studenci otrzymywali pulę punktów do wykorzystania w trakcie edukacji na wyższej uczelni w trybie dziennym. Po wykorzystaniu takiej puli - trzeba płacić. Na tym mniej więcej zasadza się główna część reformy.

Projekt został okrzyknięty zaraz po wyjściu z mroku, jako racjonalny. Jarosław Gowin, wcześniej znany z tego, iż jest jedynym twórcą racjonalnego konsensusu w sprawie bioetyki, argumentował to tym, że jest on głównie pomocny dla osób z mniejszych miejscowości.

Nie wiem, jaką posiadają definicję racjonalizmu politycy Platformy, lecz dla mnie jest to całkowicie irracjonalny argument. Projekt ten uderzy głównie w ludzi, którzy pochodzą ze wsi i małych miast. Spójrzmy na to tak na „chłopski rozum” (a propos „chłopskiego rozumu” – ciekawe jak zareaguje na ten projekt PSL). Studiowanie dla osób, które są przyjezdne, wiążę się także z tym, że musi płacić za swoje mieszkanie. Studenci z większych miast mogą i mieszkają zazwyczaj u swoich opiekunów. Ludzie ze wsi mają gorsze przygotowanie do studiowania na dobrych uczelniach, niż ludzie z miasta. To im częściej może podwinąć się noga, ponieważ nie ogarnąwszy materiału mogą zawalić egzaminy, a w najgorszym przypadku powtarzać rok. Biorąc taki przypadek pod uwagę, państwo nie zapewni całkowicie nawet bezpłatnego ukończenia tego jednego kierunku.

Oglądałem ostatnio odcinek „South Park”, w którym to jeden z głównych bohaterów serialu znalazł się w przyszłości. Zacięte boje toczyły tam ze sobą dwie grupy ateistów. Każda z nich powoływała się na logikę. Jedna obwołała, że „najbardziej logiczne jest jedzenie z brzuszków”, a wymysły przeciwnika zbywała zapytaniem: „gdzie tu logika?!”. Ja, choć zwolennikiem jedzenia z brzuszków nie jestem, pytam się, gdzie jest logika w rozumowaniu autorów i zwolenników ustawy? Platforma Obywatelska to partia, która obok wiary w jedynego Boga, ma wpisaną także na sztandary wiarę w jedyną niewidzialną rękę wolnego rynku. Także więc i rynku pracy. Studia są niezbędnym minimum na nim. Choć coraz częściej, aby otrzymać posadę, trzeba kończyć więcej kierunków. Wprowadzenie płatności za drugi kierunek pozbawia szans młodych z mniejszych miast na rynku pracy w większym mieście. Brakuje całkowicie logiki w rozumowaniu, że takowa reforma pomoże biedniejszym.

A więc jak nie logika, to co? Według mnie jest to kolejny przykład na to, że Platforma Obywatelska kieruje się interesem jedynie swojego elektoratu wielkomiejskiego, bo projekt ten jest właśnie pozbawiony choćby i krzty próby pomocy młodym ze wsi i małych miast. To samo dotyczy zresztą innych pomysłów, jak próby prywatyzacji służby zdrowia, czy też propozycja zrobienia tego samego z instytucjami kultury. Każdy z nich jest niebezpieczny, gdyż może wykluczyć z pewnych usług i obszarów część społeczeństwa. Jak zwykle jest to ta część biedniejsza.