Jak upiec trzy pieczenie na prezydenckim ogniu
2010-05-29 18:55:01
Przyspieszone wybory z szybką kampanią wielkimi krokami zbliżają się do końca, bowiem pozostało ponad 20 dni do niedzieli 20 czerwca, kiedy to odbędzie się I tura. Nie bez powodu twierdzi się, że są to najważniejsze z wyborów. Ważniejsze od tych, które odbyły się dotąd w III Rzeczpospolitej. Stąd dziwi ogólny marazm głównych kandydatów, wyrażający się chociażby w postaci braku chęci wymiany zdań i poglądów. Leży kwestia zaangażowania, a oddaje ją banalność zdań, jakie padają ze strony Bronisława Komorowskiego i Jarosława Kaczyńskiego.

„Polska jest najważniejsza”, „Jestem z Polski”, „czas skończyć z wojną polsko-polską (i ruską przy okazji)”. W takich oto hasłach da się streścić całą kampanię wyborczą do Pałacu Prezydenckiego dwóch głównych kandydatów. Mimo swojego pozytywnego charakteru nie za bardzo można określić, po co główni kandydaci w niej startują. Przesłanie pierwsze powinno być bodajże przesłaniem wszystkich kandydatów na ten urząd. Przesłanie numer dwa jeszcze mniej wnosi do debaty, kojarząc się li tylko z filmem Olafa Lubaszenko, w której jeden z bohaterów określa siebie podobnie - „Jestem Laska. Z Polski.”, choć ten akurat miał wypełniać tym zdaniem rolę „ambasadora”, nie prezydenta RP. Przesłanie numer trzy jest zasadne, o ile za wojnę nie uznaje się zwykłej debaty społeczno-politycznej.

W tej ogólnej niechęci do myślenia, debatowania i jeżdżenia po kraju podczas wyścigu prezydenckiego wyróżnia się Grzegorz Napieralski, który – jak nie przystawało dotychczas na kandydata SLD – potrafi stawić się o szóstej rano przed fabrykami w Polsce, aby tam życzyć „miłego dnia” robotnikom. Niby nie dużo, a jednak symbolika tego gestu mówi bardzo dużo o przewodniczącym Sojuszu. Zresztą nie tylko w sferze czysto propagandowej stara się udowodnić swoją lewicowość. Ostatnio wystosował specjalną odezwę do środowiska Krytyki Politycznej, żeby go poparło. Zapewniał, że nie wróci do polityki gospodarczej w wykonaniu Hausnera i Belki. O ile PR socjaldemokratyczny się sprawdził, to real-politik socjaldemokratyczny już nie, ponieważ zaledwie parę dni po zakreśleniu swojej lewicowej polityki społecznej przychylnie odniósł się do kandydatury Marka Belki na stanowisko prezesa NBP.

Jeśli już mowa o real-politik, to najbardziej ciekawe jest to, kogo poprze Napieralski w drugiej turze wyborów. Czy będzie bronił Polski przed złudnym widmem IV RP, czy odstąpi od poparcia kogokolwiek, zostając wyklętym przez mainstreamowe media za „ciche” poparcie dla Kaczyńskiego? A może otwarcie poprze kandydata PiS? Ostatni scenariusz jest najmniej prawdopodobny i pewnie nawet w trakcie rozmów w zaciszach sldowskich gabinetów nie będzie brany pod uwagę. A szkoda. Dlaczego tak uważam? Wcale nie dlatego, że jestem wyznawcą relikwii Lecha Kaczyńskiego, jak twierdzi zacny redaktor Cezary Michalski. Nie kieruje mną także uwiązanie w postpolityczny spór między PO i PiS, jak Tomaszem Nałęczem. To właśnie w poparciu i zwycięstwie Jarosława Kaczyńskiego da się spostrzec szansę na rozerwanie tego podziału.

Jeśli prezes Kaczyński stałby się prezydentem, to musiałby oddać władzę w partii, a ta i tak została mocno nadszarpnięta katastrofą smoleńską. Któż miałby przejąć ster rządzenia Prawem i Sprawiedliwością? Kuchciński, o którego bunt w klubie parlamentarnym wybuchł jeszcze podczas żałoby narodowej? Ziobro? Jest na marginalnej pozycji, bez większego zaplecza. To może Kluzik-Rostkowska, posiadająca odmienne poglądy, niż 90% PiS? Dla osoby, która przejmie schedę po aktualnym prezesie, będzie swoistym mission impossible utrzymanie partii w ryzach i przede wszystkim w całości. Oni nie istnieją bez swojego lidera, bez niego czeka ich albo wewnętrzna wojna i rozpad, albo poważna zmiana kierunku polityki. Nie trudno przewidzieć, że jedno i drugie skończy się upadkiem tego stronnictwa.

Przy tym byt prezydencki Jarosława Kaczyńskiego nie byłby zapewne jakimś idyllicznym urzędowaniem. Jak pisała Kinga Dunin, kilka wpadek, lapsusów językowych i radykalnych wypowiedzi, uczyni go królem obciachu porównywalnym tylko z Jolą Rutowicz na swoim różowym koniu. Mimo wszystko byłby pożyteczny, gdyż wetowałby neoliberalne reformy Platformy Obywatelskiej. Związki zawodowe i inne ruchy społeczne mogłyby się do niego zgłaszać, kiedy zagrożony byłby ich interes, a kiedy Kaczyński poprzez inicjatywę ustawodawczą planowałby jakieś radykalne posunięcie, to PO zawsze mogłoby je zablokować. Wcale nie dlatego, że jest on „ostatnim socjalistą” - jak mawiał o nim Janusz Palikot na kilka lat przed założeniem swoich okularów zerówek, dzięki którym magicznie spoważniał – a dlatego, że jest w ambicjonalnym sporze z kierownictwem Platformy.

Takim oto sposobem można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Doprowadzić do upadku PiS i zablokować anarchokapitalistyczne pomysły rządu Donalda Tuska. Być może uda upiec się trzecią, bo przecież socjalny elektorat po Prawie i Sprawiedliwości będzie musiał się gdzieś odnaleźć. Zapewne przy lewicy, która powinna jak najszybciej się skonfederować, zredefiniować i przemyśleć współistnienie z innymi partiami na scenie politycznej.

Jedno jest pewne – kilkuprocentowa przegrana w drugiej turze przyniesie najgorszy efekt. Scementuje aktualny podział, wzmocni PiS i wywinduje Jarosława Kaczyńskiego na premiera w 2011 roku. Stamtąd może on sprawować realną władzę, a nie być jedynie przydatnym społeczeństwu hamulcowym. Radzę rozpatrzyć taki scenariusz nie tylko politykom SLD, ale też ludziom innych lewicowych formacji i środowisk.

poprzedninastępny komentarze