Krzysztof Pacewicz: Róbmy politykę. Blokujmy faszystów

[2011-11-09 08:12:08]

11 listopada narodowcy wyjdą na ulicę. W państwie prawa nikt im tego nie zabroni. Zatrzymać ich możemy tylko my - obywatele, którzy nie godzą się na faszyzm.

"Marsz Niepodległości" to nacjonalistyczno-faszystowska poczwara przebrana za porządnego patriotę. Organizatorzy - ONR i Młodzież Wszechpolska (w tym roku zakamuflowani pod nazwą "Stowarzyszenie Marsz Niepodległości") zapraszają na Marsz "utożsamiających się z poglądami endeckimi, narodowo-radykalnymi, konserwatywnymi, prawicowymi, z wizją Polski niezależnej, narodowej, katolickiej, wyzwolonej tak samo z socjalizmu, jak i demoliberalizmu".

W zeszłym roku organizatorzy marszu pilnowali, żeby hasła nie były zbyt radykalne. W poprzednich latach jednak demonstranci skandowali m.in.: "Precz z żydowską okupacją", "Polska cała tylko biała" czy "Nie ma litości dla wrogów polskości!". ONR w swojej aktualnej deklaracji ideowej nie próbuje już pokazać miłej twarzy - organizacja sprzeciwia się: "oświeceniowej ideologii praw człowieka, które stały się świeckim wyznaniem i źródłem mnożących się absurdalnych roszczeń społeczeństw, a w szczególności tzw. dyskryminowanych mniejszości". Proponuje też "odrzucenie demokracji jako reżimu wrogiego Cywilizacji Europejskiej". Podobnie Młodzież Wszechpolska, która wypowiada "wojnę doktrynom głoszącym samowolę, liberalizm, tolerancjonizm i relatywizm".

Marsz Niepodległości nie ma wiele wspólnego z niepodległością, za to bardzo wiele z nietolerancją, ksenofobią, szowinizmem, homofobią, nacjonalizmem, rasizmem i agresją. Jego cel jest prosty - po paru chudych latach wprowadzić nacjonalizm z powrotem do mainstreamowej polityki. Na polski ruch narodowców trzeba też, o ironio, patrzeć jako na część europejskiej radykalnej, ksenofobicznej prawicy, która w ostatnich latach zyskuje coraz większe poparcie. To musi niepokoić każdego trzeźwo myślącego człowieka.

Wiele osób zgadza się z taką diagnozą Marszu Niepodległości i nie miałoby nic przeciwko temu, żeby druga dekada XXI wieku została zapamiętana jako ta, w której Polacy wysłali faszyzm i nacjonalizm na śmietnik historii. Pytanie "jak to zrobić" wzbudza jednak sporo emocji.

Od kilku lat różne środowiska, skupione w Porozumieniu 11 Listopada, stają na drodze marszu narodowców, próbując nie dopuścić ich do centrum Warszawy. W zeszłym roku do akcji przyłączyła się "Gazeta Wyborcza", która apelowała, by "wygwizdać faszyzm i faszystów". Blokada antyfaszystowska jest jednak kontrowersyjna - wielu przeciwników faszyzmu nie popiera fizycznego blokowania demonstracji. Przyczyn tego sprzeciwu jest oczywiście wiele, można jednak wyróżnić dwie spójne linie argumentacyjne - bardzo popularną linię "liberalną' oraz mniej popularną linię "marksistowską", z którą spotykałem się przede wszystkim u lewicowców.

1. Linia "liberalna": marsz narodowców jest legalny. Po to walczyliśmy o wolność słowa, żeby każda demonstracja mogła przejść ulicami.

2. Linia "marksistowska": marsz narodowców jest tylko epifenomenem kryzysu ekonomicznego. Dopóki ludzie będą sfrustrowani nierównościami społecznymi, dopóty faszyzm będzie atrakcyjny. Nie walczmy z przejawami, walczmy z przyczyną - z niesprawiedliwym systemem społecznym.

Zarówno linia "liberalna", jak i linia "marksistowska" brzmią przekonująco, jednak obie popełniają błąd, nie dostrzegając politycznego wymiaru 11 listopada i skupiając się czy to na wymiarze prawnym, czy ekonomicznym.

Linia "liberalna" - prawo przede wszystkim


Liberałowie, którzy skupiają się na kwestii legalności, fetyszyzują prawo, które przecież ma być tylko środkiem. Celem wolności słowa i wolności zgromadzeń jest stworzenie wolnej sfery publicznej, gdzie każdy pogląd może być wypowiedziany bez naruszania prawa. Nie chodzi przecież o to, że Marsz Niepodległości powinien być prawnie zakazany! Gdyby celem antyfaszystów było zdelegalizowanie tej imprezy, to zamiast organizować blokadę pisaliby petycje.

Nie trzeba nawet odwoływać się do czasów PRL-u, by przypomnieć, jak ryzykowne jest danie politykom możliwości decydowania o tym, które poglądy mają możliwość bycia prezentowanymi w sferze publicznej, a które nie - wszyscy pamiętamy rok 2005 i zakaz Parady Równości wydany przez Lecha Kaczyńskiego. Absolutna i konsekwentna wolność słowa i zgromadzeń jest z pewnością jedynym długoterminowym zabezpieczeniem społeczeństwa przed próbami kontrolowania sfery publicznej przez władzę.

Jednak uznanie tego, że w świetle prawa Marsz Niepodległości powinien być legalny, wcale nie oznacza, że my - obywatele - musimy zamknąć się w domach i pozwolić na to, żeby ideologie explicite nietolerancyjne i wrogie demokracji zawładnęły w sposób symboliczny przestrzenią miasta. Celem istnienia wolnej sfery publicznej jest konfrontacja różnych wizji politycznych. Blokada antyfaszystowska jest taką właśnie konfrontacją.

Oczywiście, nie namawiam do rzucania w faszystów kamieniami - nie namawiają do tego też organizatorzy, nie o taką konfrontację chodzi. Chodzi o konfrontację w sensie politycznym par excellence - o sytuację taką, w której obywatele wychodzę na ulicę - albo może agorę - aby zostać ujrzanymi i usłyszanymi nie przez władze państwowe, ale przez innych obywateli: swoich przeciwników politycznych, mieszkańców Warszawy, oraz cały naród, za pośrednictwem mediów. Według Hanny Arendt to właśnie fakt, że obywatele mogli zobaczyć i usłyszeć się nawzajem, był największą siłą ateńskiej demokracji. Oczywiście trudno o coś takiego w 40 milionowym państwie, ale właśnie dlatego wszelkie próby są na wagę złota.

Jaki w takim razie jest cel tej konfrontacji, skoro wcale wymuszenie na władzach zakazu Marszu Niepodległości? Najlepszy przykład dali nam niemieccy antyfaszyści, którym zarówno w tym, jak i w zeszłym roku, jak i w tym udało się nie dopuścić do faszystowskiego pochodu w Dreźnie, największej tego typu imprezy w Niemczech.

Linia "marksistowska" - byt kształtuje świadomość


"Ci ludzie dali się uwieść nacjonalizmowi bo są biedni i sfrustrowani, dlatego nie walczmy z nimi - walczmy z systemem, który na to pozwolił" - mówią zwolennicy linii "marksistowskiej". Z pewnością część z nich Marksa nigdy w nie czytała, jednak podstawowe założenie, na którym opierają swoją argumentację, brzmi: byt kształtuje świadomość, a wszystkie konflikty społeczne można sprowadzić do walki klas, walki proletariatu z burżuazją.

To właśnie takie symplicystyczne myślenie powoduje, że niektórzy opowiadają się po stronie kiboli w ich sporach z Tuskiem - no bo skoro ktoś spiera się z burżujem Tuskiem, to musi należeć do proletariatu, a zatem racja leży po jego stronie! Podobnie ma się rzecz z Marszem Niepodległości – skoro ktoś jest w konflikcie z "Gazetą Wyborczą" i innymi siłami "burżuazyjnymi", to musi być to właśnie Lud, proletariat!

Taki sposób myślenia opiera się na najbardziej zwulgaryzowanej wersji marksizmu. Tezę, że stosunki społeczne zależą wyłącznie od stosunków ekonomicznych nawet Engels nazwał "nic niemówiącym, abstrakcyjnym, niedorzecznym frazesem". Największa słabość linii "marksistowskiej" polega jednak na tym, że nie jest ona w stanie dojrzeć politycznego wymiaru Marszu Niepodległości, a jego uczestników potraktować jako pełnoprawnych obywateli. Paradoksalnie bowiem, pochylając się nad ich biedą i wykluczeniem, sprowadza ich do bezwolnych i biernych dzieci. A uczestnicy Marszu Niepodległości są dorosłymi obywatelami Polski, których poglądy i propozycje trzeba potraktować śmiertelnie poważnie. Wielu z nich to wcale nie ledwo wiążący koniec z końcem frustraci, ale dobrze radzący sobie ludzie - biznesmeni, politycy, dziennikarze - którzy naprawdę uważają, że Polska powinna być wolna od czarnych, Żydów, gejów i lesbijek, Romów, feministek itp. Wiem, czasem trudno w to uwierzyć. Ale sprowadzanie szowinistycznych poglądów do symptomów problemów ekonomicznych jest zwykłym fałszowaniem rzeczywistości.

Oczywiście - ludzie biedni mają więcej powodów do frustracji i zwykle łatwiej nimi manipulować, odwołując się do negatywnych emocji - ale nie ma to nic wspólnego z 11 listopada, kiedy na ulice Warszawy wyjdą nie wyzyskiwane masy, ale stosunkowo niewielka w skali kraju grupa faszystów, nacjonalistów, narodowców, członków Młodzieży Wszechpolskiej, ONR itp. I to właśnie tej bandzie chcemy powiedzieć "no pasaran".

Jak jest nudno to jest dobrze?


Inny argument, stosowany przez zwolenników obu linii, a także osoby o jeszcze innych poglądach, brzmi następująco: "blokowanie marszu narodowców tylko podgrzewa atmosferę, prowadzi do eskalacji konfliktu - a tego przecież nie chcemy". Źródłem takiego podejścia jest oczywiście pewien konserwatyzm ("nie lubię, jak ludzie krzyczą"), ale też - co ważniejsze - post-historyczne przekonanie o tym, że "jak jest nudno, to jest dobrze" - no bo skoro historia się skończyła, jak stwierdził po upadku żelaznej kurtyny Fukuyama, to nie ma o co się kłócić, trzeba po cichu i spokojnie budować liberalno-kapitalistyczny świat. Polakom taki sposób myślenia jest bliski, co pokazuje zwycięstwo w wyborach PO ("Nie robimy polityki. Budujemy mosty") oraz Bronisława "Zgoda Buduje" Komorowskiego.

Nie jest to specyficznie polski problem, w wielu krajach na świecie w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat doszło do czegoś, co można by nazwać fetyszyzacją kompromisu. W przenikliwy sposób analizowała to Chantal Mouffe, pisząc, że oparcie polityki na konsensusie zamiast na rywalizacji doprowadziło do tego, że prawica i lewica zbliżyły się do siebie i przestały oferować obywatelom pluralizm poglądów. Zamiast rzeczywistych debat pomiędzy różnymi stanowiskami polityka dziś oferuje nam jałowy spektakl, którym ludzie nie interesują się nawet na tyle, żeby pofatygować się do komisji wyborczej.

Dlatego kiedy tysiące ludzi wychodzi na ulice, by sprzeczać się o przyszłość państwa, nie uważam, że jest to przejaw jakiegoś niepotrzebnego "podgrzewania atmosfery" - wręcz przeciwnie, ciesze się, że pomimo tak demobilizującego klimatu obywatele są w stanie wstać sprzed telewizora i zacząć działać.

A jeżeli dojdzie do "eskalacji konfliktu" i ludzie zaczną spierać się o to, czy Polska ma być szowinistyczna czy tolerancyjna już nie tylko w Warszawie, ale też we Wrocławiu, Trójmieście, Krakowie, oraz setkach innych miast, a może nawet w domach, szkołach i urzędach - to (proszę wybaczyć mi patos) będzie to piękny sygnał, że duch obywatelski, duch odpowiedzialności za przyszłość tego tworu politycznego i społecznego, jakim jest Rzeczpospolita Polska, jeszcze nie zginął.

Krzysztof Pacewicz