Poliamoria nas wyzwoli?
2014-01-27 22:40:41
Oglądam serial. Polski, obyczajowy, rodzinny. Żona dowiaduje się, że mąż ją zdradza. Dowiaduje się od kochanki męża, od tzw. życzliwych, od samego męża. Właściwie wszystko jedno w jakiej kolejności. Istotne jest to, że doszło do zdrady. Pan nie tylko sypiał z panią, ale też prowadził z nią długie rozmowy, interesował się jej życiem, angażował się. Kiedy żona się o tym dowiedziała, doszło do awantury: wystawienia walizek za drzwi, cichych dni, unikania się małżonków. A potem różnie: do pojednania bądź rozwodu. Otoczenie zareagowało ze zdziwieniem, ze smutkiem, z potępieniem. Jasne, że tradycyjnie i tendencyjnie: dobra żona, zły mąż, podła kochanka. Mniej lub bardziej taktownie, (nie) ingerując w uczuciową burzę tych dwojga czy trojga. Bo że burza się rozpętała, to oczywiste. W końcu to serial, a ten koncentruje się na roztrząsaniu stanów emocjonalnych bohaterów.

Oglądam inny serial. Zachodni, tzw. jakościowy (quality drama), z posttradycyjną rodziną w centrum akcji. Posttradycyjną, czyli nieformalną, partnerską. Partnerka dowiaduje się, że jej partner buduje równolegle inny związek. Informuje ją o tym kobieta, z którą jej partner się spotyka, a on to potwierdza. Wszyscy troje są świetnie wykształceni, obracają się w środowisku wielkomiejskich elit intelektualnych i artystycznych. W tym środowisku zdrady nie nazywa się zdradą, a kochanki nie określa się mianem kochanki. Tu, na określenie tego, co zaszło między państwem, używa się innego, posttradycyjnego słowa „poliamoria”. I tak partnerka dowiaduje się, że jest częścią poliamorycznego związku, który tworzą autonomiczne jednostki, wolne od „mieszczańskiej zazdrości i posesywności”. Nie wiedziała, ale się dowiedziała. A skoro już wie, to powinna tę sytuację zaakceptować. Odcinek kończy się w momencie, gdy bohaterka ma oznajmić swoją decyzję partnerowi i jego (swojej?) nowej partnerce.

O zjawisku poliamorii od jakiegoś czasu jest głośno. Dwa lata temu na polskim rynku wydawniczym ukazała się książka Dossie Easton i Janet Hardy „Puszczalscy z zasadami” – poradnik dla osób żyjących w miłosnych wielokątach, w ubiegłe wakacje prasa uczyniła z poliamorii jeden z tematów sezonu ogórkowego. Opublikowane zostały wtedy wywiady z polskimi poliamorystami i poliamorystkami, obficie okraszone komentarzami socjologów, psychologów i seksuologów. Temat jest medialny i popkulturowo nośny (by wspomnieć choćby serial HBO „Big Love”, emitowany w Stanach Zjednoczonych w latach 2006-2011). O co w nim chodzi?

Źródłosłów „poliamorii” jest grecko-łaciński, w tłumaczeniu oznacza „wielomiłość”. To, jak się dowiadujemy, „praktyka, chęć lub akceptacja zaangażowania w związek miłosny z więcej niż jedną osobą w tym samym czasie, za zgodą i wiedzą wszystkich tworzących dany związek osób”. Tyle definicja. Podejrzliwość badawcza skłania do zadania dwóch pytań na początek. Po pierwsze, kiedy dokładnie dochodzi do ujawnienia związku jednej osoby z innymi – nie przed światem, znajomymi, otoczeniem, ale przed samymi zainteresowanymi? Po jakim czasie od nawiązania takich relacji: od razu, po tygodniach, miesiącach, latach (i jak wobec tego nazwać układ sprzed ujawnienia)? I kto miał(a)by taki poliamoryczny związek ujawnić: „stary/stały” partner(ka) czy osoba/osoby „dochodzące”? A może rzecz wiadoma jest od początku, jest sprawą umowy między zainteresowanymi? Jeśli tak jednak, to czy wszyscy dokładnie znają „regulamin”: swoje prawa i obowiązki, a także zasady, na jakich mogą się z takiego układu „wypisać” lub na starcie odmówić uczestnictwa? W tym miejscu nasuwa się też drugie – chyba nawet istotniejsze – pytanie: jak uzyskać zgodę wszystkich osób zaangażowanych w poliamoryczną relację? Jak upewnić się, że zgoda taka wynika z przekonania, a nie na przykład ze strachu przed utratą bliskiej osoby, która zakochała się w kimś innym?

Czepiam się, wiem. Jednak o tym, że ze zgodą (świadomą, niewymuszoną) osób pozostających w poliamorycznych związkach bywa różnie, przekonałam się po przeczytaniu listów i wspomnień francuskiej filozofki i feministki Simone de Beauvoir. Przez lata pozostawała ona w bliskim intelektualno-przyjacielsko-miłosnym związku z filozofem Jean-Paulem Sartrem, do którego dołączali i odłączali się różni nowi partnerzy płci obojga. Przez lata Sartre i de Beauvoir imponowali znajomym i nieznajomym (szczególnie młodym) ludziom swoją relacją, wyglądającą na równą, partnerską, pozbawioną komponentu mieszczańskiej zazdrości i wyłączności. Jako para stali się ikoną lewicowo-feministycznej elity w powojennej Europie i – dzięki podróżom i spotkaniom z sympatyk(cz)kami i czytelni(cz)kami – poza nią. Wszystko pięknie. Do czasu, gdy wyszło na jaw, że de Beauvoir nie do końca odnajdywała się w tym układzie, że spalała się w poczuciu zazdrości. Nie tylko o uczucia bliskiego człowieka, ale też o pozycję mężczyzny, który rozkwitał w otoczeniu coraz młodszych i coraz bardziej wpatrzonych w niego kochanek, podczas gdy ona, kobieta, starzejąc się wypadała z obiegu spojrzeń, podziwu, uznania.

W wypowiedziach de Beauvoir na temat jej relacji z Sartrem daje się wyczuć pęknięcie: zachwyt i uwielbienie dla „mistrza” mieszają się z zazdrością, podszytą wstydem. Filozofka wstydzi się swoich uczuć, które wymykają się pięknym teoriom wyznawanym przecież przez nią: o emancypującej sile miłości bez wyłączności, o równości i wolności w związku autonomicznych jednostek, o rezygnacji z ograniczającej partnera zazdrości. Głosiła je całe życie, pisała o nich, ba!, żyła według nich. A jednak nie udało się jej do końca zapanować nad tym, co w teorii brzmi pięknie, zaś w życiu – bywa – wychodzi trywialnie.

Albo inny przykład – historia burzliwego małżeństwa poety Władysława Broniewskiego i pisarki oraz działaczki komunistycznej Janiny Broniewskiej. Doskonale się czyta wspomnienia Broniewskiej, szczególnie fragmenty poświęcone „rodzinie z wyboru”, którą stworzyła z przyjaciółką Wandą Wasilewską i jej mężem Marianem Bogatką, lub te opisujące „rodzinę patchworkową”, którą zbudowała z Broniewskim i ich wspólną córką Anką, swoim drugim partnerem Romualdem Gadomskim (z którym miała syna Stasia), partnerką (i późniejszą żoną) Władysława Marią Zarębińską i jej córką Majką ze związku ze Zbigniewem Kornackim. Spisując swe wspomnienia w latach 60. i 70. XX wieku, a pamięcią sięgając do okresu przedwojennego, Broniewska posłużyła się kategoriami, które wyprzedzały swój czas. „Rodzina z wyboru”, „rodzina patchworkowa” – nie trzeba wcale Judith Butler, by nazwać to, czego była częścią. A że pisała o tym zabawnie, z lekką ironią, a nawet kpiną z oburzonych takim układem „mieszczuchów” – to wszystko nadało wspomnieniom Broniewskiej posmak manifestu obyczajowego i politycznego, lewicowo-feministycznego wyzwania rzuconego światu mieszczańskich, patriarchalnych konwenansów. I tylko uważna lektura pozwala dostrzec, jak bardzo w poliamoryczny układ pisarka została „wrzucona” przez niestroniącego od romansów męża, jak starannie – stawiana pod ścianą – w y u c z y ł a się otwartości i akceptacji miłosno-seksualnych wielokątów, po drodze tłumiąc zażenowanie i zazdrość.

Poliamoria wydaje się fantastyczną ideą: ekstatyczną, uskrzydlającą; realizacją marzenia ludzkości o równości, podmiotowości i godności w tych najbardziej intymnych wymiarach relacji międzyludzkich. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy wykorzystuje się ją jako parawan do przysłonięcia bardzo tradycyjnych zachowań i postaw, gdy czyni się z niej alibi dla uczynków, które pod inną nazwą mogłyby się wydać trywialne, banalne. Na przykład takich jak zdrada, skok w bok, prowadzenie równoległych żyć itd. Całkiem mieszczańskich – po mieszczańsku wygodnych i bynajmniej nie heroicznych.

Kłopot może być też inny: oto ta z założenia równa, niehierarchiczna relacja autonomicznych podmiotów może stać się (od początku jest?) układem, w którym jedne osoby mają więcej korzyści – emocjonalnych, intelektualnych, materialnych – niż inne; w którym jedne osoby mają – nazwijmy rzecz po imieniu – władzę, podczas gdy inne są jej pozbawione. Osoby, które „wychodzą” z takiego układu skarżą się niekiedy, że przypomina on układ słoneczny – z jednym dużym ciałem niebieskim i kręcącymi się wokół niego satelitami. Im satelit więcej, tym ciało-centrum bardziej błyszczy, tym jest bardziej wyeksponowane, zupełnie jakby ściągało energię ciał krążących, wirujących wokół.

Mam wreszcie z poliamorią kłopot trochę podobny do tego, jaki z rewolucją seksualną (przynajmniej z jej początkową fazą) miały i mają niektóre zachodnie feministki. Oto „nowoczesność” i „postępowość” poliamorycznych układów w pewnych środowiskach – zwłaszcza chcących uchodzić za „nowoczesne” i „postępowe” – trafia rykoszetem w tych, którzy nie do końca mają ochotę robić ze swojego życia laboratorium do testowania wszystkich teorii, z którymi się stykają. Ich opór czy wyraźny sprzeciw odczytywany bywa jako przejaw „tradycjonalizmu” czy „zablokowania” emocjonalnego i/lub seksualnego. Podobnie w latach 60. XX wieku interpretowano sprzeciw wielu kobiet, w tym deklarujących się jako feministki, wobec uprawiania seksu z każdym chętnym mężczyzną (czy kobietą) w imię seksualnego wyzwolenia ludzkości. Dziś wiele z nich przyznaje, że wywierana (szczególnie) na kobiety presja na uprawianie seksu była w dobie rewolucji seksualnej nie mniejsza niż presja kultury tradycyjnej na wstrzymywanie się od kontaktów seksualnych.

Czego dowiemy się za lat kilkadziesiąt o dzisiejszych praktykach i praktyczkach poliamorii?

poprzedninastępny komentarze