Znanego, bogatego poślubię
2014-10-07 00:46:16
Kilka miesięcy temu w mediach pojawiło się sporo materiałów poświęconych „żonom oligarchów rosyjskich i ukraińskich”. Im ostrzejsza była sytuacja na Ukrainie, tym pilniej polskie media śledziły biografie partnerek „miliarderów ze wschodu”. Z tych śledztw mogliśmy się dowiedzieć, że żony najbogatszych mężczyzn w Rosji i na Ukrainie są młode (dużo młodsze od mężów), piękne (często za sprawą operacji plastycznych fundowanych przez bogatych mężów) i zajmują się „typowo kobiecymi” sprawami, na przykład działalnością charytatywną. Niektóre pracują w „typowo kobiecych” branżach jak modeling. Inne po prostu rodzą dzieci i dbają o dom, żywiąc nadzieję, że nie zostaną wymienione na młodszy i ładniejszy model. Wszak one same zastąpiły niegdyś u boku mężów ich poprzednie partnerki, stąd lęk przed zmianą w tej „sztafecie kobiet” jawi się jako uzasadniony.

Wspominam o tych medialnych doniesieniach, bo uderzają w nich przynajmniej dwie kwestie. Po pierwsze, kobiety i mężczyźni funkcjonują w nich w sposób mocno stereotypowy: one są piękne, młode i „kobiece”, oni – przede wszystkim bogaci. Relacja między obiema płciami przypomina klasyczną transakcję biznesową, układ seksualno-finansowy, w którym jedna strona ma do zaoferowania ciało, a druga pieniądze. Tradycyjnie też ciałem „handlują” kobiety, zaś pieniędzmi dysponują mężczyźni. Po drugie jednak, opowieści o „żonach wschodnich oligarchów” funkcjonują jako obrazki, których rolą jest demaskowanie pewnego „typu mentalności”, „kultury” czy „cywilizacji wschodniej” z charakterystycznym dla niej rodzajem relacji między płciami opartej na własności: władzy mężczyzn i poddaństwie kobiet. W myśl tej opowieści „typowe dla wschodu” ma być zarówno „kupowanie” kobiet przez bogatych mężczyzn, jak też zgoda samych kobiet na życie na rachunek męża. Ot, „typowo wschodni” patriarchalizm i przedfeministyczne zacofanie.

Wspominam o tym na marginesie innego, zachodniego tym razem, zjawiska WAGs (wives&girlfriends), czyli żon i partnerek piłkarzy światowej klasy, o którym zrobiło się w tym roku głośno za sprawą brazylijskiego Mundialu. Okazuje się, że w show-biznesie wyłoniła się „specjalna”, wyselekcjonowana grupa kobiet znanych przede wszystkim z prywatnych i intymnych relacji z piłkarzami. Podobnie jak żony „wschodnich oligarchów”, WAGs są piękne, młode, seksowne i mają dostęp do pieniędzy swoich mężów i partnerów lub przynajmniej prestiżu, którym ci się cieszą. W odróżnieniu jednak od tamtych, pławiących się w luksusie zapewnianym im przez mężczyzn, te podkreślają, że nie żyją z męskich pieniędzy, ale pracują i zarabiają na siebie. Jak? Przede wszystkim w branżach uchodzących za „kobiece”, czyli takich, w których liczy się wizerunek (czytaj: wygląd) i sprzedaż „kobiecych” cech i umiejętności sprowadzających się do wypracowania i sprzedaży… kobiecego wizerunku (sic!). WAGs są więc przede wszystkim modelkami, blogerkami modowymi, szafiarkami, trenerkami fitness, stylistkami, dziennikarkami w pismach z gatunku moda-i-uroda, ale też piosenkarkami i aktorkami. Jako piękne, seksowne, a przede wszystkim kreatywne i przedsiębiorcze stawiane są kobietom i dziewczynkom za wzór, kreowane na ideał współczesnej (zachodniej) kobiecości. Ma być ona samodzielna i niezależna, ale też „kobieca”, ma zarabiać na siebie, ale nie rezygnować z małżeństwa i/lub macierzyństwa – powinna raczej umieć wykorzystać status mężatki i/lub matki do budowy własnej „ścieżki kariery”. Jej „feminizm” ma być więc operacyjny, mieścić się w jasno określonych granicach: oto kobieta nowoczesna potrafi zatroszczyć się o siebie, swoje cele realizuje na różne sposoby, a przesądy o małżeństwie jako kontrakcie, w którym to ona jest towarem, wkłada między bajki. Lub inaczej: podkreśla (i zapewne święcie w to wierzy), że kontrakt małżeński jak każdy kontrakt biznesowy opiera się na „wkładach” i „udziałach” dwóch stron, racjonalnym (choć przecież opromienionym uczuciem) bilansie zysków i strat.

Pojawienie się kategorii kobiet zwanych WAGs zarejestrowały także polskie media. Od miesięcy rozpisują się one o celebryckich „sukcesach” Anny Lewandowskiej, żony piłkarza Roberta, czy ostatnio – Sary Mannei, po mężu Boruc, która jako aspirująca szafiarka „zasłynęła” konstatacją, że za 900 zł kobieta nie jest w stanie dobrze się ubrać. Przypadek Polski jest jednak o tyle ciekawy, że tu określenie WAGs obejmuje nie tylko żony i dziewczyny piłkarzy, ale też narciarzy, siatkarzy, pływaków itd. Oto kobiety, które pojawiają się na celebryckich salonach w Polsce, rozliczane są przede wszystkim z tego, z kim – z jakim mężczyzną – się spotykają, a następnie przyporządkowywane do kategorii wyznaczanych przez status zawodowy owych mężczyzn. W grupie „znanych kobiet” wyłoniła się zatem swoista „podgrupa” kobiet, które znane są z tego, że mają znanych mężów/partnerów, kobiet pławiących się w blasku opromieniającym bliskich im mężczyzn.

Co to wszystko znaczy? Po pierwsze, niezależnie od tego, czy mowa o „wschodzie” czy „zachodzie”, eksponowane w mediach, ukazywane jako wzor(c)owe związki celebryckie promują dziś tradycyjną wizję relacji między dwojgiem ludzi jako kontraktu, układu, transakcji zawieranej między kobietami (ich urodą i młodością) i mężczyznami (ich pieniędzmi i sławą), dodatkowo, gdy dochodzi do ślubu, uświęcanej w kościele, błogosławionej przez księdza. Brutalnie ciśnie się tu na usta stare Marksowskie określenie małżeństwa jako zalegalizowanej prostytucji. W obrębie późno kapitalistycznej klasy próżniaczej kobiety wciąż funkcjonują jako męskie trofea, oznaki statusu, zaś mężczyźni – szczególnie w czasach kryzysu – jako kobieca „polisa na życie”.

Za swoiste novum można uznać wyłonienie się w późnym kapitalizmie pewnego typu kobiecej przedsiębiorczości, sprowadzającej się do budowania przez kobiety własnej „marki” w oparciu o „markę” męża bądź w powiązaniu z nią (najbardziej znanym przykładem małżeństwa jako marki jest związek Victorii i Davida Beckhamów). Kobieca przedsiębiorczość nowego typu realizuje się przy tym głównie we wspomnianych już „kobiecych zawodach” (szafiarka, modelka, wizażystka), za pomocą których jedne kobiety de facto uczą inne kobiety, jak „dobrze się sprzedać” na „rynku ciał”. Same w sobie znane żony/dziewczyny znanych mężów/chłopaków stanowią doskonały produkt medialno-marketingowy: telewizje śniadaniowe i kanały tematyczne, a także prasa branżowa prześcigają się w zatrudnianiu bądź tylko goszczeniu „kobiet z (odpowiednim) nazwiskiem”, które mają nauczyć inne kobiety i dziewczynki stylu, szyku i gustu w ubiorze, makijażu, prowadzeniu domu, robieniu zakupów – przysposobić je do jak najbieglejszego wypełniania tradycyjnych kobiecych ról, spowitych otoczką seksowności i wewnętrznej przyjemności. Czego się bowiem nie robi dla pań, a może panów – tych ostatecznych adresatów kobiecych wysiłków?

Przykład znanych żon/dziewczyn znanych mężów/chłopaków pełni dziś – szczególnie w społeczeństwach nierównych, zhierarchizowanych, rozwarstwionych – ważną funkcję wzorcotwórczą: jako współczesna realizacja bajki o (przedsiębiorczym) Kopciuszku pokazuje, że feminizm feminizmem, ale najpewniejszą „firmą” dla kobiet jest niezmiennie „firma małżeńska”. Nie tylko jednak przykład „znanych i lubianych” ma przekonywać kobiety do „inwestowania” w małżeństwo: upatrywania w nim głównego celu i „polisy na życie”. W polskiej telewizji przybywa programów rozrywkowych ukazujących małżeństwo jako szczyt kobiecych aspiracji. TVN-owskie show Kto poślubi mojego syna? czy emitowany przez TVP Rolnik szuka żony, fetowane jako „hity jesiennej ramówki”, opierają się na schemacie śmieszno-strasznej rywalizacji kobiet o „rzadkie dobro”, jakim jawi się mężczyzna. Brzydki, gruby, łysy, bez zębów, w brudnym ubraniu, trzymany za rękę przez nadopiekuńczą matkę, fircyk czy gbur – dosłownie każdy mężczyzna kreowany jest dziś na obiekt pożądania tabunów kobiet: pięknych, inteligentnych, zaradnych, zabawnych, a jednak sfrustrowanych „brakiem chłopa” i gotowych na wszystko, by go zdobyć. Jak w parodiującej ten przekaz piosence zespołu Mikromusic, w której utalentowane i piękne kandydatki na miss, prężące się przed niezbyt apetycznym męskim jury, modlą się do losu o zesłanie chłopaka – najpierw z wyższej półki, a później jakiego bądź: pijaka, wariata, palacza.

W kulturze backlashu, czyli reakcji przeciwko zdobyczom feminizmu czy po prostu przeciwko prawom kobiet do równego, godnego, wolnego od przemocy życia, która coraz mocniej wrasta w naszą polską rzeczywistość, opowieść o małżeństwie jako najlepszym z możliwych scenariuszy kobiecego życia jest jedną z kluczowych figur retorycznych. Żerując na nierównościach ekonomicznych (pogłębiającym się rozwarstwieniu), krzyżujących się z nierównościami płciowymi (kobiety wciąż zarabiają mniej niż mężczyźni), backlashowe narracje zagospodarowują niezadowolenie kobiet, z jednej strony kierując je przeciwko feminizmowi jako „odpowiedzialnemu” za emancypację pojmowaną w kategoriach obciążenia obowiązkami zawodowymi (zamiast tylko rodzinnymi), z drugiej zaś podsuwając rozwiązanie w postaci kojących obrazków małżeńskiego szczęścia. Małżeństwo, pojmowane jako wyzwolenie kobiet od ciężaru obowiązków zawodowych, jako przestrzeń samorealizacji i rozwoju ich własnych zainteresowań na koszt męża, kreowane jest na ideał dobrego życia kobiet w Polsce – ideał, o który muszą jednak zawalczyć. Tym samym mężczyzna – narzeczony, mąż – jako dobro szczególnie cenne, a przy tym rzadkie (wszak, jak głosi jeden z backlashowych mitów, rynek kandydatów na męża boleśnie się kurczy), staje się obiektem kobiecych marzeń i tęsknot, rywalizacji i idealizacji. „Niechby pił i bił, byle był” – mówi stare polskie porzekadło, a może jego parodia?, oddając doskonale powikłaną sytuację kobiet w Polsce: rozdartych między realizowanym od najmłodszych lat scenariuszem przysposobienia do życia w małżeństwie a świadomością – gdzieś tam kołaczącą się może? – że małżeńskie życie skrywa mroczne tajemnice, których żadna bajka im/nam nigdy nie zdradzi.

Na koniec dwie refleksje. Pierwsza, zrodzona na marginesie lektury książki Małgorzaty Szpakowskiej Chcieć i mieć (2003), opartej na analizie pamiętników konkursowych oraz listów do prasy pisanych przez kobiety i mężczyzn w Polsce w latach 60. i 90. XX wieku. Szpakowska skoncentrowała się na tych wypowiedziach, w których poruszano kwestie obyczajowe: problemy małżeńskie, rodzicielskie, mieszkaniowe, trudności z godzeniem obowiązków zawodowych i rodzinnych itd. Z ich analizy wyprowadziła wniosek, że w latach 60., kiedy Polki miały stabilne zatrudnienie, a dyskurs publiczny oficjalnie promował równouprawnienie kobiet i mężczyzn, lansując model kobiecości dumnej ze swoich osiągnięć, ambitnej, pragnącej znaczyć coś samoistnie, kobiety w Polsce zdradzały większą wiarę w siebie i przekonanie, że poradzą sobie bez konieczności wspierania się na męskim ramieniu. Dopiero transformacja z jej modelem uelastycznienia rynku pracy, niestabilności zatrudnienia, ale też dyskursem powrotu do naturalnych różnic płci w odpowiedzi na komunistyczny „świat na opak” ożywiła stare lęki kobiet i uruchomiła stare sposoby radzenia sobie z nimi. Małżeństwo ponownie zaczęło być postrzegane jako recepta na kryzys, a mąż jako koło ratunkowe w rzeczywistości, w której możliwości realizacji innych scenariuszy życiowych zostały zablokowane lub mocno ograniczone.

Druga refleksja nasunęła mi się, gdy słuchałam czeskiej piosenkarki Nicky Tučkovej, która szukając „Miłosza z Warszawy” (2013), ostro zakpiła z polskiej męskości – tego „produktu” eksportowego naszej rodzimej kultury patriarchalnej: jego cwaniactwa i ufundowanej na kompleksach megalomanii – a po trosze także z naiwności (by nie powiedzieć głupoty) Polek kupujących swoistego „kota w worku”, i to jeszcze z pocałowaniem ręki. Oto kultura popularna – dla wielu, szczególnie młodych, osób stanowiąca istotny punkt odniesienia – wciąż (i na szczęście!) operuje różnymi modelami kobiecości i męskości, a także podsuwa nam różne scenariusze satysfakcjonującego życia. Mimo iż w dominującym dyskursie heteroseksualne małżeństwo wciąż lansowane jest jako ideał udanego życia rodzinnego, pojawiają się inne przekazy unaoczniające nam, kobietom, że nie jesteśmy na nie skazane. Mężczyzna – narzeczony czy mąż – nie musi więc wyznaczać horyzontu naszego życia. Mało tego. Są w naszej zbiorowej pamięci wzorce innego życia kobiet, przykłady ich samorealizacji poza małżeństwem i rodziną (szczególnie tą tradycyjną, patriarchalną), ślady kobiecej dumy z samodzielnych, niezwiązanych z mężczyznami, dokonań. Są też kultury, wcale nieodległe, tuż za miedzą, w których poślubienie „znanego i bogatego” albo po prostu jakiego bądź mężczyzny nie jest, bo nie musi być ani celem w życiu kobiety, ani środkiem do realizacji tego celu. Może warto im się przyjrzeć. Albo po prostu się rozejrzeć.

poprzedninastępny komentarze